3:28:26

 

DWUDZIESTY ÓSMY KROK DO KSIĘGI REKORDÓW GUINNESSA
 

Zniknąłem gdzieś  z domu nad Wisłą – pamiętam to tak dokładnie

Ostatni poniedziałek października. October Bank Holiday – tradycyjne wyspiarskie święto państwowe  i od lat sztywny termin organizowania pewnego Maratonu. Resztką pozostawionych sił, już bez żadnych treningów spróbować połamać trzy godziny po raz trzynasty w życiu…

Maraton w setną rocznicę historycznych wydarzeń dla Wyspy...

Ostatni start 2013 roku. Tym razem Irlandia i Dublin Marathon. Dużo się o tym czytało... Chyba poza Majorami, Barceloną i jeszcze kilkoma innymi jest to Maraton,  o którym najczęściej się pisze – zazwyczaj dobrego, a najwięcej zdecydowanie o fantastycznych kibicach.

Georgiańskie kamienice w sercu Irlandii...

Chciałem poczuć to na własnej skórze i do tego zobaczyć z bliska kraj świętego Patryka i drugą ojczyznę dla tysięcy Polaków. I do tego skonfrontować moje wyobrażenia o Zielonej Wyspie z rzeczywistością… O tym czy jesteśmy już naprawdę drugą Irlandią;) Czy widać tam jeszcze skutki kryzysu, który dopadł Wyspę w 2008 roku. Zobaczyć historyczne miejsca  narodzin   Irlandzkiej Armii Republikańskiej IRA i partii Sinn Fein. Miejsca związane z rugby i futbolem gaelickim. Guinnessem i whiskey oraz oczywiście miejsca związane z fantastyczną muzyką. Począwszy od tej tradycyjnej celtyckiej, po Enya, Cranberries i Gary'ego Moora - a skończywszy na najlepszej kapeli rockowej świata U2 i Bobie Geldofie… - oby tylko nie ziścił się tytuł jego największego hitu: I don’t like Mondays – w końcu Maraton rozgrywany będzie tego dnia…

Następnego dnia kilometry miałem zamienić na mile...

W nocy zmiana czasu na zimowy. Pierwszy dzień zaczynam od razu od biegowego uderzenia… O dziewiątej trzydzieści Breakfast Run. Do tej pory brałem udział w podobnych przed maratonami w Berlinie i Amsterdamie. Motywem przewodnim śniadaniowego biegu są przeboje U2.  Chyba nikt się nie ściga. Barwny tłum z flagami wszystkich państw uczestników jutrzejszego Maratonu przemierza przez Samuel Beckett Bridge czterokilometrową trasę.  Wokół nabrzeża, doków i kanałów rzeki Liffey - po której obu stronach zbudowane jest miasto. W połowie XIX wieku właśnie stąd – z nad Morza Irlandzkiego, z zatoki Dublin (od której zresztą wzięła się nazwa miasta dub linn - w irish english znaczy to dosłownie Czarny Staw) zaczął się irlandzki  American Dream - wielka emigracja do Stanów w czasie ogromnego kryzysu.

Z Larrym Mullenem, The Edgem, Bono i Adamem Claytonem z U2...

Wracam do biegu… Cały czas, na każdym metrze słychać muzykę Bono…  Po drodze mijamy między innymi studio nagraniowe U2 i mury ciągnące się wzdłuż ulicy Windmill Lane, gdzie fani  zespołu dodają coraz to nowe graffiti irlandzkiej kapeli. Widać stąd również 02 Arenę – miejsce  wręczania  MTV Music Awards, koncertów i tego w czym od lat dominują – konkursów piosenki Eurowizji…:/ Po drodze fajny widok na Liffey i port…

Monumentalny gmach Urzędu Celnego.

Zgodnie z ideą takich biegów to nie wyścig, a zabawa – więc nie ma zwycięzców. Meta zlokalizowana jest w Centrum Wystawowym. Witają nas maskotki-klony U2 grające ich muzykę. Dostajemy po pamiątkowym t-shirt'cie i torebkę ze słodkimi upominkami. Potem można doładować jeszcze akumulatory sięgając po kolejne porcje... Fajny czas. Wszyscy rozleniwieni na wielkiej sali podziwiają pokaz muzyki i  tradycyjnego Irlandzkiego tańca ze stepowaniem.  Aż dziwne, że jutro te same osoby będą biegły ponad dwadzieścia sześć mil w ramach Maratonu. Atmosfera wspaniała!

Pokaz tradycyjnego tańca irlandzkiego ze stepowaniem.

Włócząc się po mieście odnajduję raz po raz polskie ślady…

Polski sklep przy Moore Street.
W jednej z największych sieci supermarketów czuję się jak u siebie. Na każdej kasie Polka, w sklepowych alejkach rodzimy język, do tego w głośnikach wyłapuję piosenkę Kayah...
Szukanie polskich śladów w Dublinie...

Do tego niezliczona ilość barów i starych  pubów zachowanych jeszcze z epoki wiktoriańskiej - miejsc gdzie w zatłoczonej i gwarnej atmosferze w każdym momencie dnia można skosztować tradycyjnej whiskey lub wypić pintę ciemnego piwa...

Puby są dla Dublina tym, czym kanały dla Wenecji i płuca dla biegacza…

Po południu  główny punkt dnia. Expo.  Targi znajdują się w południowej części miasta. W R.D.S. Hall, będący siedzibą Dublińskiego Towarzystwa Królewskiego. Jakieś trzy kilometry od centrum miasta - w sam raz na spacer… Zahaczam jeszcze o Stadion Narodowy, na którym gra piłkarska reprezentacja  Irlandii i jest rozgrywany tradycyjny Turniej Sześciu Narodów w rugby. Stadion jest wciśnięty między budynki mieszkalne i linię kolejową, a obszar wokół niego stanowi przeciwieństwo do błoń naszego narodowego. Zero wolnej przestrzeni – aż dziw bierze jak takiego kolosa zdołali postawić na tak wokół zabudowanej przestrzeni…

Do biura zawodów docieram bocznymi uliczkami. W Polsce smutny nastrój zbliżającego się święta Wszystkich Zmarłych tutaj atmosfera zgoła odmienna -  pomimo, że blisko dziewięćdziesiąt procent społeczeństwa w Irlandii jest wyznania katolickiego…

Domy przybrane trupimi czaszkami, w drzwiach sztuczne pajęczyny, a przed nimi na schodach dynie i kościotrupy. Na słupach informacyjnych dostrzegam plakaty odbywającego się właśnie (i pewnie nie bez powodu akurat teraz) Bram Stoker Festiwalu – imienia irlandzkiego powieściopisarza i twórcy Drakuli. Obok jeszcze wisi plakat Budki Suflera, która również wpisuje się - przynajmniej wyglądem;) w klimat zbliżającej się nocy Halloween…

Pakiet odebrany!

Targi i biuro zawodów w środku wydają się ogromne. Na początku punkty informacyjne co, gdzie, kiedy. Dalej, duża mapa z trasą Maratonu i całym jutrzejszym miasteczkiem maratońskim. Prezentacja i analiza trasy. Zadawanie pytań... Fajnie - można w ten sposób rozwiać wszystkie swoje wątpliwości.

Biuro jest na antresoli – wokół targów. Wszystko sprawnie. Numer, woda i duży magazyn z informacjami o biegu i mapą Maratonu.  Koszulka ma być dopiero na mecie z medalem – ok.:) Lubię bardziej tak, niż żeby wszystko było odkryte jeszcze przed startem…

Na dole wtapiam się w kolejne stoiska. A zaczynam od tego, na czym jutro nie chciałbym skończyć… Od ściany…! Ściany maratońskiej i pamiątkowego wpisu. Dalej oficjalna witryna Dublińskiego Maratonu. Można tutaj zostawić sporo kasy na różne okolicznościowe kurtki, spodenki, koszulki i masę gadżetów.  Po przeciwnej stronie hali wyodrębnione specjalne miejsce. Z historią w tle… To izba pamięci Dublińskiego Maratonu. Wystawa pamiątek, prezentacja filmów i artykułów o Maratonie z gazet i telewizji  z całego świata. Do tego pokaz kolekcji medali na przestrzeni wszystkich edycji biegu, historyczne koszulki, numery… Wszystko w dobrej oprawie.

W środku - pomiędzy oficjalnym stoiskiem Maratonu i Muzeum prawdziwy misz-masz. Targi sportowe z masą wystawców. Szukam niespotykanych marek. Do tego poczęstunek odżywkami oryginalnych marek…Przy wyjściu pasta party. Dwa rodzaje makaronu – płatne dodatkowo.

Widok na Targi z biura Maratonu.

Docieram do Grafton Street. Mnóstwo ulicznych tancerzy wystukujących kolejne kroki jig i reel do rytmu irlandzkich starych ballad wygrywających przez lokalnych artystów. Tutaj muzykowało również U2… Dla przeciwwagi (w końcu to już tylko dwa miesiące do…) z pobliskich galerii handlowych wypływa nieśmiertelne Last Christmas… Na rogu pomnik Molly Melone – fikcyjnej sprzedawczyni, o której opowiada nieoficjalny hymn stolicy Irlandii. Będzie jednym z celów mojej pomaratońskiej sesji - a w zasadzie jej ponadnaturalnej wielkości łono, o którym rozpisują się w przewodnikach…

 

Get Back. Dublin Beatles Festival - niestety zacznie się już po moim wylocie…

A potem obraz widziany często na pocztówkach z Dublina. Ha’penny Bridge. Wybudowany w 1816 roku most, którego nazwa nawiązuje do półpensowego myta jakie na nim kiedyś płacono – nazywany jest żelaznym symbolem miasta. Teraz to miejsce zarezerwowane dla travelersów –  czyli ludzi drogi, podróżników i żebraków. Po jego drugiej stronie stoi rzeźba dwóch kobiet  – to Jędze z torbami…

Odszukuję na mieście kolejne miejsca godne uwagi. Teraz Kościół Karmelitów… W środku którego znajdują się szczątki świętego Walentego – patrona zakochanych. Zupełnie bym o tym nie wiedział, gdyby nie jakaś ulotka reklamująca Dublin, która wpadła mi do ręki na jakimś zagranicznym wypadzie…:) 

W wielu miejscach można natrafić na ślady fanów zespołu U2...

Wieczorem chcę usłyszeć prawdziwe serce stolicy… Temple Bar! Dzielnica Dublinu, której nazwa pochodzi od nazwiska Williama Templa - XVII rektora Trinity College, którego dom stał właśnie tam. Stare magazyny zaadaptowane na puby, restauracje i nocne kluby. Najmodniejszy obszar miasta - prawdziwa  świątynia barów… Za cel obieram dwa. Na początek przystawka… Pub jakich tutaj wiele. Ale wydaje mi się, że mam to niepowtarzalne szczęście zobaczyć coś wyjątkowego. Koncert unplugged jakiejś lokalnej gwiazdy coverów. Kolejne hity Muse, Oasis, King of Leon, Lennona, upewniają mnie w przekonaniu, że to był dobry wybór! I chyba nie tylko mnie, bo porywają do śpiewania cały lokal. Do tego  cudowna wersja Wake me up zespołu Avicii – to wykonanie, które banalny oryginał przebija sto razy będę pamiętał jeszcze długo… A potem - na koniec coś najbardziej w klasycznym wydaniu.  Jeden z najstarszych i najpiękniejszych… Temple Bar! Urządzony w staroświeckim stylu pub. Harfa, skrzypce, flet, celtyckie brzmienie muzyki na żywo i pinta Guinnessa w irlandzkim towarzystwie – znakomite połączenie!

Temple Bar - najmodniejszy obszar Dublina!

Niedzielna kolacja. W hostelowej kuchni tłumy biegaczy – jeszcze chyba takich nie miałem na żadnym wypadzie… - no może w Helsinkach? Kolejka do gotowania, kolejka do stołów! Największą grupę stanowią Francuzi z Dijon - z regionu słynącego na cały świat z wina burgundzkiego.  Ni w ząb się z nimi porozumieć – bo jak to Francuzi tylko po francusku:  łi, ną, ce, że ne se pa, że ne pe pa – ogólnie bardzo autonomiczni jak zwykle… Gotują makaron w dwóch ogromnych kotłach…  Zjedzą go w czystej postaci - bez ŻADNYCH dodatków! Zapamiętam ten widok na zawsze – bezcenne i przerażające...

Po kolacji rytuał wspólny dla wszystkich maratończyków, bez względu na szerokość geograficzną - sprawdzanie pogody. Plemienny obrzęd i podniecenie prawie jak z jakiegoś reportażu w Nationale Geographic…:/ Pogoda na jutro, przeklejam z internetu: Windy and rainy one again… A risk of scattered? Thunderstorms… 12 C (57 F). Zresztą tutaj pada naprawdę często…  W  praktyce sprawdza się irlandzkie powiedzenie, że:  czasami pada w tygodniu tylko dwa razy - raz przez trzy dni, a drugi raz przez cztery…!:)

Przeglądam dodatek maratoński. Tegoroczna (każda?) edycja jest pod hasłem: run like the wind… No to teraz już naprawdę wszystko jasne… Kolejne strony przewodnika. Fajnie przedstawiona jest cała Elita i historia maratonu dublińskiego. Nagrody? Za pierwsze miejsce będzie samochód. Ciekawostką są bonusy (nagrody pieniężne) dla Irlandczyków za czasy lepsze od 2:35 wśród mężczyzn i poniżej trzech godzin dla kobiet. Widełki od stu do…  dziesięciu tysięcy euro za czasy poniżej 2:09 i 2:30…!

James Joyce nadał Dublinowi ponad 200 różnych nazw, m.in.: troublin i najbardziej trafne wg mnie PUBLIN…!

Poniedziałek rano. Pobudka, w pokoju na twarzach chłopaków widać przedstartową gorączkę…  Ja wybiegam szybciej zrobić  lekkie rozbieganie i zobaczyć w spokoju, bez tłoku parę fajnych miejsc.  Mam czas do dziewiątej…

 Maratonem żyje całe miasto, powodzenia!
Wall of Fame Dublin – to musiałem zobaczyć koniecznie… gradka dla fanów muzyki przy Temple Lane South.
W Panteonie Sław irlandzkiej muzyki...

Na ścianie kamienicy portrety największych irlandzkich wykonawców. Między innymi Van Morrisona, Bono, Gary’ego Moore’a i  Sinead O’Connor, która w tym samym czasie daje koncert w Warszawie…

Nothing compares 2U…

Start z Fitzwilliam Upper Street, na której są najstarsze i najpiękniejsze kamienice georgiańskie w Irlandii!  Przed każdą z nich na schodach tłumy biegaczy z całego świat! Wspaniała atmosfera – nie bez powodu dubliński bieg nazywany jest Maratonem Przyjaźni

Robię jeszcze dłuższą rozgrzewkę – spojrzenie na przeciwko na cmentarz Hugenotów, przybyłych tu po rzeziach we Francji dokonanych przez Ludwika XIV, oby tylko dzisiaj to samo nie spotkało mnie, bo…

Do Europy puka Święty Juda… Zaczyna pustoszyć Wyspy Brytyjskie. Powoli odczuwa się to także tutaj w Dublinie, gdzie woń rozsmarowywanych maści szybko uchodzi w powietrze… Irlandzkie gazety i telewizje rozpisują się o Katji, Charlim, Wiellkim Wietrze i innych najcięższych huraganach, które przechodziły w historii przez Wyspę. Teraz ma być podobnie… Kończę rozgrzewkę i zmierzam w kierunku startu… Dociera do mnie, że nie zdjąłem długich legginsów – może być gorąco:/ Stresu dodaje fakt, ze trasa oznaczona jest w milach – a ja z przyzwyczajenia mam GPS-a ustawionego na kilometry i nie mam najmniejszej ochoty tego zmieniać…

W głośnikach jak na zamówienie na zmieniającą się pogodę The Zephyr Song Red Hotów… Ustawiam się na linii startu. Jestem w pierwszej strefie razem z Elitą i najlepszymi amatorami. Dziesięć minut po dziewiątej nastąpi start drugiej strefy, a po kolejnych dziesięciu wybiegnie ostatnia grupa. W sumie ponad czternaście i pół  tysiąca osób - z czego połowa to obcokrajowcy! Stoję w pierwszej linii na samym środku – pewnie będzie to fajnie potem widać na zdjęciach… Strzał startera i ruszamy!

Jestem na prowadzeniu… – mimo wywrotki na mokrym asfalcie na pierwszym metrze! Staram się to utrzymać jak najdłużej…

Na pierwszym planie Dublin Marathonu - za mną czternaście i pół tysiąca biegaczy...

Porywa mnie doping masy kibiców w samym centrum miasta! Po trzech trzech minutach jestem już na swoim miejscu w szeregu…:/

Tłum biegaczy na Fitzwilliam Upper Street. 

Na pierwszej mili mój hostel i Trinity College - uczelnię numer trzy na Wyspach Brytyjskich zaraz po Oxford i Cambridge. Wbiegamy na O’Connel Bridge i ulicę imienia tego samego irlandzkiego bohatera walk o niepodległość. Z przodu jeden z najnowszych symboli miasta metalowa iglica – potocznie nazywana szpilą (sto dwudziestometrowa najwyższa rzeźba świata!) powstała w miejsce kolumny Nelsona zniszczonej w wyniku zamachu przeprowadzonego przez IRA w pięćdziesiątą rocznicę uzyskania przez Irlandię niepodległości.

O’Connel Bridge na rzece Liffey.
Po lewej monumentalny gmach poczty, a po drugiej stronie pomnik Jamesa Joyce’a, autora największej powieści XX wieku… - jeszcze godzinę temu wpatrzony w czubek Szpili siedziałem na cokole u jego stóp obmyślając strategię na bieg…  

Obok Jamesa Joyce'a na O'Conell Street...

Momentami wieje bardzo mocno… Poruszamy się coraz dalej na północ, północny-zachód… Na czwartej mili wbiegamy do Phoenix Park. Największego miejskiego parku w Europie. Siedemset hektarów zielonej przestrzeni – raj dla miejscowych biegaczy i ludzi uprawiających przeróżne sporty… Spędzam tu… cztery zielone mile:)  Sielsko. Wybiegamy przez most na druga stronę rzeki Liffey (teraz jestem w najdalej na północny zachód wysuniętym punkcie Maratonu).

Na trasie mija mnie kilkoro Polaków – ale nie aż tylu, co można byłoby spodziewać się po ilości osób żyjących w Irlandii.

Punkty rozstawione są co trzy mile, a począwszy od piętnastej będą co półtora-dwie. Brak jedzenia na trasie. Jest tylko woda, a na niektórych punktach energy drink – wszystko w poręcznych dwieście pięćdziesięciomililitrowych butelkach.

Pierwsza dycha pofałdowana. Ale przeważająca część w dół…  Jest wietrznie…, ale przez ten moment akurat bez deszczu. Zresztą jak by nie było -  tutaj wieje często, nawet wtedy gdy nie zbliża się jakiś huragan…  Jest to zasługa prądu zatokowego golfsztrom i północno-zachodnich wiatrów…

Stop-klatka z Maratonu...

Dycha w 41:23 – minuta zapasu na złamanie trójki… I tutaj  obrazek typowy dla Irlandii. Spełniają się moje wyobrażenia o Wyspie i organizowanym na Niej Maratonie. Zielone pastwiska, pagórki, owce…

A potem już niemal przez cały czas – aż do centrum mnóstwo szeregowych domów w jednakowym stylu, tak charakterystycznym dla tego regionu świata…

Na trzynastym kilometrze zaczynają się pierwsze poważniejsze podbiegi… Ciągle jest nie źle. Biegnę na czas poniżej trzech godzin…

Na jedenastej mili przebiegamy przez (sztuczny?) Wielki Kanał będący odnogą Liffey.

Pomimo, że bywają miejsca na świecie gdzie jest lepsza pogoda setki kibiców na ulicach. Wątek, który przewijał się w  każdej czytanej przeze mnie relacji z tego miejsca... Cały czas nieustający doping. Do tego muzyka, halloweenowe lampy zrobione z wydrążonej dyni i barwne stroje czarownic, duchów, wampirów i innych postaci z najbardziej kultowych horrorów... Pod tym względem zdecydowanie Dublin Marathon jest w piątce najlepszych maratonów Europy – a jeśli nie, to ja takie wyróżnienie mu daję!  Powoli zataczamy półokrąg (bo Maraton poprowadzony jest trasą zbliżoną wyglądem do okręgu – niemal przez wszystkie dzielnice miasta). Od centrum, aż po te, które pewnie są sypialnią dla większości dublińczyków dojeżdżających do środka miasta do pracy… Połówkę łapię w godzinę i dwadzieścia osiem minut. Jest dobrze czasowo - ponad minuta zapasu, ale coraz trudniej fizycznie…

Na piętnastej i osiemnastej  mili na punktach odżywczych korzystam również po za wodą z żeli energetycznych. Ciągle nie ma natomiast innego jedzenia i tym jestem zaskoczony najbardziej, bo robię się coraz bardziej głodny... Z pomocą wychodzą kibice… Dominują słodkie cukierki, żelki i czekolada. Jest też piwo! Kilka razy przechodzę w marsz żeby naładować wyczerpane akumulatory. Jak zwykle w takich sytuacjach zmaga się jeszcze większy doping – a ja po prostu chcę się na chwilę zatrzymać, najeść i biec dalej… Na jednym z takich spontanicznych punktów dostaję prywatny doping! A biegnę ze swoim imieniem na piersiach i po tym biegu do swojego maratońskiego cyklu pod tytułem: Wariacje na temat dopisuję ten...  Mo Cin! Mo Cin! – prawie jak Mo Farah… 

Fani, których nie sposób nie dało się nie zauważyć...

Po drodze kolejne zielone przestrzenie, między innymi Brickfields Park i na południu Bushy i Orwell Park.  Znowu zaczyna lekko padać, ale to nic przy wietrze który momentami bardzo przeszkadza, Cały czas góra dół z niewielkimi płaskimi odcinkami… Co kilka mil specjalne punkty dopingowe firmowane przez jedną z irlandzkich rozgłośni radiowych i głównego sponsora Maratonu…

Trzydziesty kilometr. Dwa dwadzieścia sześć dwadzieścia cztery – odcina mnie zupełnie… Na niecałych dziewięciu kilometrach tracę blisko dwadzieścia minut!

Zielona Wyspa...

Dwudziesta mila… Jeszcze tylko sześć z kawałkiem… Teraz po lewej tereny Uniwersytetu Dublińskiego. To tutaj w dwa tysiące dwunastym roku Irlandczyk Colm O’Connell, misjonarz z powołania - twórca nowatorskiego systemu treningowego w bieganiu,  założyciel szkoły biegowej w Iten i  ojciec kenijskich sukcesów w bieganiu, między innymi: Wilsona Kipketera i wielu innych wybitnych olimpijczyków i rekordzistów świata, w towarzystwie Davida Rudishy otrzymał tytuł doktora honoris causa dublińskiej uczelni... Jestem wycieńczony, a widząc kolejne mijane pola golfowe można powiedzieć, że wpadam w dołek... Na szczęście już naprawdę nie daleko. Coraz bliżej centrum - cały czas w kierunku północnym. Mały most, pod spodem kolejna odnoga Liffey. Jeszcze tylko dwie mile Już blisko. Znajome miejsca. Przebiegamy obok Expo. Czas będzie masakryczny… Oby zmieścić się w 3:30… Po spożyciu na kolejnym punkcie kibicowskim wybiegam na ostatnią milę…

Teraz odwrotnie. Po prawej mój hostel, po lewej zielone tereny Trinity College. Centrum miasta –  skrzyżowanie głównych osi wschód-zachód i północ-południe. Nawrotka dookoła. Mijam dawny budynek Banku Irlandzkiego - obecną siedzibę Parlamentu. Przed głównym wejściem wartownik w ubraniu z dawnych czasów. Cylinder, frak… Takie chwile dodają kolorytu kolejnym wyjazdom… Tysiące kibiców i długa prosta do mety…  I to nieustanne hold on! Wbiegam w wygrodzoną przestrzeń oddzielającą mnie od tysięcy gardeł. Coraz więcej banerów reklamowych – niczym po każdej setce przybliżającej mnie do mety - jak na Tour de France. To jeszcze nie teraz…  Jeszcze ostatnie metry… I jest! Meta. Tłum Kibiców. Tłum maratończyków za mną i przede mną… Jeszcze w takim nigdy nie wbiegałem na metę… To znaczy brałem udział już w większych Maratonach – w trzydziestodziewięciotysięcznikach w Paryżu i Berlinie, ale zawsze byłem z przodu… A teraz? Jakaś masakra...:/

Byłem naprawdę blisko żeby zaśpiewać: I don't like Mondays...

Trzy dwadzieścia osiem dwadzieścia sześć… i tysiąc siedemsetne miejsce w generalce… - najgorzej w historii. Druga połówka od pierwszej gorsza o pół godziny! Pora wziąć się za treningi… 

W sumie dobiegnie prawie dwanaście i pół tysiąca osób…  Maraton po raz pierwszy od dwudziestu lat dubletem wygrywają gospodarze: Sean Hehir (2:18) i Maria McCambridge (2:38). Za zwycięstwa dostają po samochodzie o wartosci trzydziestu tysięcy euro… Warto wspomnieć, że ostatnimi Irlandczykami, którzy zwyciężyli tutaj byli: John Treacy dwadzieścia lat temu, a wśród kobiet słynna Sonia O’Sullivan w 2000 roku…  Rekordy trasy zostają po staremu: 2:08:33 (z 2011 roku) i 2:26:13 (z 2010 roku). Z ciekawostek warto wspomnieć że trzy lata temu, w rekordowym dla kobiet Maratonie dopiero czwarte miejsce zajęła tutaj aktualna Mistrzyni Olimpijska Tiki Gelana z Etiopii.

Parafrazując Dante Alighieriego: porzućcie wszelkie odzienie…

Nie mam chwili wytchnienia – nawet na mecie! Służby przeganiają mnie do przodu abym nie tarasował drogi dla innych. Przeskakuję przez barierki, oglądam wbiegający tłum i zanurzam się w myślach – znowu osiągam ten niepowtarzalny stan... Nirwana! Czuje się ekskluzywnie i uprzywilejowanie. Wiem, że jestem w nielicznej (ciągle nielicznej) grupie osób które biegają i to biegają najpiękniejszy dystans świata... Teraz chyba biegam właśnie dla tych kilku minut po… Jak bym palił, to pewnie właśnie w tym momencie wyciągnął bym schowane na specjalne okazje najdroższe cygaro i delektował się chwilą…

Po wszystkim parę zdjęć, wskakuję ponownie przez barierki i wchodzę w wąskie gardło prowadzące do wyjścia ze strefy Maratonu. Dostaję medal, koszulkę finiszera z długim rękawem i worek z jakimiś przekąskami.

Georgiańskie schody starych kamienic obsiedzone przez zmęczonych Maratończyków...

Nie jest za ciepło, więc na minus zaliczam depozyty pod gołym niebem – mają szczęście, że teraz nie pada... Szatnie są w namiotach. Można również skorzystać z masażu i rozciągania pod czujnym okiem instruktorów. Fajnie wypadł pomysł z poczęstunkiem właśnie w tej strefie: banany, napoje i kilka rodzajów batonów energetycznych – w momencie kiedy zaczynasz czuć, że powoli odchodzisz…   Na koniec pozostaje gorzki smak… Gorzki smak irlandzkiej kawy z mlekiem na którą daje się skusić po biegu…

Wory pod oczami nogami...
:) GeorGeor

Na koniec spacer i odpoczynek z większością biegaczy w  parku Merrion Square przy  pomniku Oscara Wilda…

Irlandia po za muzyką słynie z dobrej literatury. Pomimo niewielkich rozmiarów urodziła dla świata Georga Bernarda Shawa (jedyną w historii osobę na świecie, która po za Noblem zdobyła także Oscara!), Jonathana Swifta, Thomasa Moora, Oscara Wilda, Samulea Becketta i Jamesa Joyce’a i dzięki temu możemy czytać takie powieści jak Podróże Guliwera, Czekając na Godota, Ulisses, Pygmalion, czy Drakulę… Podobno w żadnym mieście na świecie nie napisano aż tyle… Dlatego nie dziwi mnie kolejne miejsce w którym robię pomarartońską sesję… Trinity College. Uczelnia, której absolwentami  byli Wilde, Beckett i Moore.

Niektórzy na koszulkach mają wypisane własne przeżycia...

Cofam się na trasę biegu i na pamiątkę do domu zabieram baner reklamowy Maratonu z ostatniej prostej…

Przechodzę obok okazałych budynków rządowych i kwartału, w którym jedna  budowla przebija okazałością następną: Muzeum Historii Naturalnej, Muzeum Narodowe, Galeria Narodowa, Bibliioteka Narodowa... i docieram do Parku St. Stephen’s Green – w środku którego stoi pomnik sir Arthura Guinnessa… Pamiętam z przewodnika, że gdzieś w którymś domu obok  przyszedł na świat pogromca Napoleona spod Waterloo – książę Wellington...

Pamiątkowe zdjęcie na tle irlandzkiej kamienicy...
Wracam na Grafton Street... - na główny deptak Dublinu. Nie mogło mnie tutaj zabraknać po Maratonie. W końcu to najbardziej elegancka ulica miasta. Wizytówka Irlandii - więc z medalem na piersi jak najbardziej jestem we właściwym miejscu i czasie...  Uliczna muzyka podtrzymuje mój fantastyczny nastrój. Próbuję znowu osiągnąć ten niepowtarzalny stan. Gdyby tak odlecieć... Tym razem udaje się to, ale niestety  nie mi...
Prawie jak David Copperfield...:)

Wracam na O’Connel Street… Znowu Joyce i Szpila, a najdłużej przystaje przy  pomniku  Daniela O’Connella. U jego stóp przy podstawie posągu w piersi skrzydlatej figury Wiktorii jest otwór po kuli – pamiątka po walkach z 1916 roku… 

Spire of Dublin, albo po prostu Szpila...:)

Ta część miasta jest zdecydowanie bardziej wolna od turystów, można powłóczyć  się bocznymi uliczkami, gdzie pełno małych sklepów i straganów.

Ślepy zaułek - przypomina mi te z amerykańskich filmów gangsterskich…
Przez Liffey wracam na drugą stronę miasta. Znowu Temple Bar Square.  Zrobiło się wszędzie niebiesko od maratońskich koszulek finishera... Oktoberfest! Nie wypić piwa w takim miejscu teraz, albo przynajmniej nie złapać takiej chwili w obiektyw na takim tle, po Maratonie... Swoją drogą zaglądając do środka rodzi się pytanie,  czy bieganie to zdrowy nałóg...:)
W dzielnicy Temple Bar!

A teraz kolejna ściana. Tym razem Wielkich chwil irlandzkiego sportu. Idąc tam próbowałem skojarzyć największe w historii sportowe fakty ze świata łączone z Irlandią. Oczywiście rugby i Puchar Sześciu Narodów, boks (jakoś na Igrzyskach zawsze udział Irlandczyków kojarzył mi się z pięściarzami) i słusznie…  Sprawdziłem i większość medali (dwanaście z dwudziestu trzech zdobyli w tej dyscyplinie!). Do tego trójka piłkarzy: Damien Duff, Robbie Keane i legenda Manchesteru United Roy Keane oraz jedna lekkoatletka, ale za to jaka… Sonia O’Sullivan! Legenda biegów średnio i długodystansowych. Maratonka. Mistrzyni świata i wicemistrzyni olimpijska z Sydney na pięć kilometrów.

Wall of fame irlandzkiego sportu...

Docieram do Katedry świętego Patryka. Zbudowana w dwunastym wieku świątynia stoi na najstarszym i najświętszym chrześcijańskim miejscu w Irlandii. To właśnie tutaj święty Patryk w źródle tuż obok chrzcił pierwszych Celtów…

Katedra świętego Patryka.

Ze świętym wiąże się historia powstania symbolu Irlandii – czyli trójlistnej koniczynki. To właśnie przy jej pomocy tłumaczył poganom na czym polega dogmat trójcy świętej. Jemu także Irlandczycy zawdzięczają też inną, mniej boską tradycję… picia whiskey i parady obchodzone w dniu Jego urodzin, czyli siedemnastego marca.

Przy ostatnich naturalnych promieniach światła zwiedzam wnętrza i miejsce  pochówku Jonathana Swifta – autora Podróży Guliwera.

W poszykiwaniu trójlistnej koniczynki – symbolu Irlandii…

Na sam koniec pobiegowego czasu Guinness Storehouse… - Świątynia Piwa!  

Sam browar nie jest już obecnie możliwy do zwiedzania, więc na osłodę pozostaje olbrzymie muzeum najbardziej znanego i największego producenta piwa na świecie. Znajduje się przy St James’s Gate, na zachodnich  obrzeżach centrum – w przemysłowej części miasta, wśród starych magazynów i fabryk. To najpopularniejsza atrakcja Dublinu!  W zabudowie okolicy dominuje czerwona cegła. Uroku dodaje zachodzące słońce i zabytkowe dorożki obwożące wąskimi uliczkami co bogatszych turystów… Uderzenie podków o kostkę daję fajne złudzenie klimatu z początków lat ubiegłego stulecia – a więc z okresu, kiedy użytkowano ten stary magazyn…

Przed Świątynią Piwa...

Na początek bilet, w cenie którego mam jedną pintę ciemnego Guinnessa serwowaną na mecie zwiedzania i mapkę budynku. Na pewno się przyda, aby wszystko dobrze  obejrzeć na siedmiu poziomach multimedialnej wystawy…

Poznaję historię browaru - jak to się wszystko zaczęło od roku 1759, kiedy to trzydziestoczteroletni Arthur Guinness wziął w dzierżawę za czterdzieści pięć funtów rocznie na dziewięć tysięcy lat mały browar, po jego śmierć i czasy kiedy jego syn uczynił z lokalnego piwa markę znaną na całym świecie, aż po czasy najnowsze i moment, kiedy browar przestał należeć do rodziny Guinnessów…

Na kolejnym poziomie Akademia Guinnessa.  Degustacja i prawdziwa lekcja savoir-vivre jak pić…:)  Warto było odczekać w kolejce… Dodatkowo poznajemy tajniki tworzenia piwa, któremu charakterystyczny posmak nadaje palony jęczmień.

Poziom w górę. Zwiedzania ciąg dalszy... Mnóstwo statystyk, ciekawostek i drink IQ… Potem przedstawienie najbarwniejszych kampanii reklamowych w historii browaru, ze znanym na całym świecie hasłem: Guinness is good for you. Its an illusion…

Jestem coraz wyżej!  Na degustacji Guinnessa mam zgotowany prawdziwy aplauz przez prowadzącego pokaz. Warto było tutaj odstać w kolejce dodatkowe minuty i dostać się do środka… Otrzymuję dodatkową porcję  trunku… W maratońskim stroju, z numerem startowym i medalem na szyi robię spore wrażenie na turystach z całego świata na wiadomość ile przebiegłem. Nie wyprowadzam ich tylko z błędu, że medal dostaje każdy…:) 

Do niedawna największe dobro narodowe Irlandii...

Wszystko kończy się na ostatnim poziomie starego magazynu. W oszklonych  ścianach okrągłego baru z panoramą na Dublin…

Od 1955 roku Browar promuje swoją nazwę w niekonwencjonalny, acz zdrowy sposób – publikując rokrocznie Księgę Rekordów Guinnessa...!  Spijając kremową piankę marzę o tym, że kiedyś - jeśli przebiegnę to co mam przebiec, moje nazwisko znajdzie się w Niej... Zrobiłem ku temu właśnie kolejny, dwudziesty ósmy krok…

Guinness jest dobry na wszystko...

W drodze powrotnej do hostelu docieram na dubliński zamek – jest  klimatycznie… I do tego ta historia… To tutaj przez jakiś czas pracował autor Drakuli…

Zamek widziany w środku dnia.

Wieczorem wpadam na ostatnie zakupy. Przeglądam lokalną prasę… Pełno we wszystkich artykułów na temat śmierci Lou Reeda i Tadeusza Mazowieckiego… Dwóch wielkich postaci XX wieku, które umierają w tym samym czasie. Pewnie już zawsze Dublin będziemy mi się kojarzył z Nimi…   

Wiem, że jutro rano ma być specjalny dodatek o Maratonie w Irish Independent. I rzeczywiście będzie!  Potężna wkładka, kilkadziesiąt stron (zdjęcia, wyniki, wywiady, reportaże). Robi wrażenie -  może kiedyś coś podobnego będzie i u nas po Maratonie…  Ale jeszcze większą frajdę mam z poniedziałkowej popołudniówki… Moje zdjęcie jest na drugiej stronie w The Evening Herald!

Do hostelu jak zwykle po sesji i porcji zwiedzania docieram ostatni z ostatnich… Ma to swoją dodatkową zaletę. Zawsze można wtedy zwrócić na siebie większą uwagę;)  Z medalem na piersi. Z gazetą ze swoim zdjęciem w dużym dzienniku…  - nie ma to jak dobre wejście! Robi się wtedy -  już dzisiaj po raz kolejny duże wrażenie na obsłudze, turystach, i innych maratończykach…

W koszulce finiszera przysiadam się do chłopaków z pokoju i wspólnie świętujemy irlandzki sukces… Whiskey in the jar! Nic z tych rzeczy…

Polak, Niemiec i Amerykanin w Irlandii sączący polskie piwo…!

Siedzimy do późnych godzin. Większość tak jak i ja jutro wraca do domu. Ja mam odlot przed szóstą rano wiec nie ma sensu się kłaść… Po trzeciej wychodzę z hostelu. Przystanek na lotnisko mam niemal przed drzwiami…

Po dwóch i półgodzinach lotu jestem z powrotem w Warszawie. Już w  centrum wpadam do sklepu po kefir i ciepłą bagietkę. Widzę, że nie tylko ja wracam z biegowego wypadu? Świat jest mały... Przy regale z pieczywem spotykam Antoniego Cichończuka - faceta, który niedawno wygrał walkę z nowotworem,  a teraz właśnie wraca  z brazylijskiego Porto Alegre ze srebrnym medalem  Mistrzostw Świata Weteranów w Maratonie… Poniżej trzech godzin w wieku sześćdziesięciu czterech lat!

Czasem w kolejce po bułkę można spotkać Mistrza Świata...

Ja marzę, żeby w tym wieku jeszcze po prostu żyć…

 

 
 

 

 
 

 

 
 

 

 
 

 

 
 

 

 

 

 

 
 
 
 
 

 

 
 

 

 
 

 

 
 

 

 

 

 

 
 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 
 

 

 

 

 

 
 

 

 

 
:)