2:52:04

 

TYLKO RO(C)K!
 

To miała być moja chwila. Moje pięć minut trwające trochę dłużej, bo dwie godziny trzydzieści cztery minuty i pięćdziesiąt dziewięć sekund... - a w zasadzie kilka dni, bo to miał być wyjazd nie tylko biegowy, ale również/przede wszystkim turystyczne spełnienie. Wyprawa do najdalej na północ wysuniętej stolicy świata! W miejsce z najwyższej półki z mojego prywatnego regalu z marzeniami.  Do krainy lodu – bo tak tłumaczy się nazwę tego kraju. Islandia…  Miejsce, o którym świat w ostatnim półwieczu głośno usłyszał czterokrotnie, a Polacy nawet jeszcze jeden raz więcej…- i to nie za sprawą fantastycznej natury, choć po części też… Ale po kolei… Rok 1972 i mecz stulecia o szachowe mistrzostwo świata Fisher – Spasski (w podtekście polityczne starcie gigantów USA i  Związku Radzieckiego). Po drugie pod koniec okresu zimnej wojny, gdzie ważyły się losy świata za sprawą organizowanego tutaj spotkania na szczycie Reagan – Gorbaczow. Po trzecie w 2008 roku za sprawą kryzysu finansowego, który paraliżuje całą Islandię. Upadają wtedy największe banki na Wyspie, korona traci wówczas siedemdziesiąt procent wartości, a kraj jest bliski upadku! Cztery - i właśnie tutaj przypomina o sobie natura…  Dotykam tego na własnej skórze. Rok 2010 i wybuch wulkanu o szatańskiej wysokości 1666 metrów nad poziomem morza… - nie połamać sobie języka:  Eyjafjallajokull. Następuje wtedy paraliż ruchu lotniczego w całej Europie. Obama ma pretekst, żeby nie przylecieć na pogrzeb Kaczyńskiego, a ja jestem wtedy w Kopenhadze na maratonie i mam przełożony lot…:/ I jeszcze ten piąty raz… Trochę wcześniej. Rok 2008. Igrzyska Olimpijskie w Pekinie. Ćwierćfinał turnieju w piłkę ręczną mężczyzn. Największy sukces sportowy w historii kraju! I to za naszą sprawą… Malutka Islandia daje nam łomot w szczypiorniaka, łamie serca kibicom, kradnie nasze marzenia o medalu i na końcu sama zdobywa srebrny medal olimpijski.

Jeszcze wzbraniam się przed użyciem tego słowa, bo nigdy nie wiem jak je napisać. Za każdym razem robię to inaczej... Rejkiawik, Reykiavik, a może Reykjawik…? Anyway. Po kolei… Zaczynamy:)

Dłuuugi lot. Niewielka ilość czasu na przesiadkę w Londynie. Fantastyczne widoki na Wyspę z lotu ptaka i w końcu po kilku godzinach ląduję na Islandii:)

Jeszcze na lotnisku, przy wyjściu z terminala poczęstunek czekoladkami i winem! Pogoda – dokładnie taka jaka panuje tutaj najczęściej. Deszczowo, wietrznie i chłodno. Zakładam wiatrówkę i rękawiczki. Szybko znajduję swój autokar do stolicy i czekam na odjazd. W środku poznaję Amy – Amerykankę azjatyckiego pochodzenia z Los Angeles, dla której to ostatni punkt półrocznej podróży po Europie i Afryce. Okazuje się, że będziemy mieszkać w tym samym schronisku. Super! Opowiada mi o swoich przeżyciach na Czarnym Lądzie. O wolontariacie w Tanzanii, pobycie w RPA, podróżach po Europie: klasycznie Paryż, Rzym, Wenecja, …Kraków. Największe wrażenie robi na mnie jednak wejście tej niedużej istoty z ogromnym plecakiem na Kilimanjaro. Wow! Zdjęcia fantastyczne… Wiem, że będę miał kiedyś podobne z tego samego miejsca…  Ale na razie Islandia…

Podróż z Keflaviku mija więc bardzo szybko. Po drodze pierwsze urzekające obrazy, kolejne krople deszczu, surowość klimatu, wszechogarniająca pustka, wulkaniczny krajobraz i tylko co jakiś czas mijające nas samochody. Po godzinie jazdy docieramy do obrzeży „wielkiej” aglomeracji. To jeszcze nie stolica, a Hafnarfjórdur – wielu pewnie może sobie połamać język już na samą myśl o tej miejscowości - ale ja znam ją doskonale z czasów kiedy jeszcze żywo kibicowałem Legii, a ta grała o Ligę Mistrzów z „Wieśniakami”.

Zwarty i gotowy... Na miejscu!

Z głównego terminala autobusowego przesiadam się w mały busik, który jest w cenie biletu zakupionego jeszcze w Polsce. Ma one za zadanie porozwozić wszystkich do konkretnych miejsc  – pod same drzwi! Hostel znajduje się w starym magazynie dawnej fabryki ciastek - to zdecydowanie górna półka tych, w jakich do tej pory byłem. Przestronne pokoje, ogromna kuchnia i mnóstwo darmowego jedzenia. Do tego bar i potężny loft, który służy jako wspólna sala dla wszystkich i  która każdego wieczoru zamienia się w miejsce koncertów i spotkań lokalnych grup artystycznych. 

W pokoju po za mną, ludzie z całego świata – większość, tak jak ja w pojedynkę. Cele podróży przeróżne.  Ale przeważa model z wypożyczeniem samochodu i objazdem całej Wyspy. Największe wrażenie robi na mnie chłopak z Ukrainy – Jurij,  który właśnie skończył trzytygodniowy objazd Wyspy na rowerze! Moje wielkie marzenie – jeszcze przed czasów maratońskich…  Naładowany pozytywną energia i emocjami, ale zupełnie zrujnowany materialnie i sprzętowo – kończył wyprawę w takim stroju. Patent na deszczową i wietrzną pogodę i brak suchych ubrań znany nie tylko jemu – w podobny sposób tego lata chroniąc się przed ciągłymi opadami deszczu jeździliśmy rowerami po Szwecji…

Jurij po dotarciu do celu swojej trzytygodniowej podróży dookoła Islandii!

Biuro  maratonu znajduje się obok Stadionu Narodowego w Laugardalschool Sports Hall. Szybki odbiór pakietu. Na pamiątkę czerwona techniczna koszulka i kurtka z logo maratonu. Trzydziestą edycję maratonu uświetnia spotkanie z zaproszonymi gośćmi: dyrektorem Berlińskiego Maratonu Horstem Milde oraz prezydentem  AIMS – Paco Borao. W pakiecie po za koszulką, numerem startowym i obszernym folderem informacyjnym maratonu trzydniowy karnet  na wszystkie baseny termalne w Reykjaviku! Wypytuję jeszcze bez powodzenia o elitę biegu, trasę, jutrzejszą pogodę i wychodzę. Postanawiam tego dnia nie szaleć. I po lekkim zwiedzaniu m.in. Stadionu Narodowego, wybrzeża i osiedlowych uliczek wracam do hostelu. Najważniejsza regeneracja po długiej podróży i koncentracja przed biegiem. Przeglądam islandzką gazetę Frettabladid z dużą wkładką o maratonie. Studiuję trasę i profil maratonu. Obmyślam taktykę, branie żeli, tabletek na skurcze, etc…

Junior College - miejsce moich ostatnich chwil spędzonych przed maratonem...

Pobudka standardowo trzy godziny przed startem. W Polsce dopiero 3:40! Prysznic, świetne maratońskie śniadanie: świeżutkie pieczywo, duży wybór wędlin (pycha chorizo), serów, jogurtów, musli. Na deser jeszcze tutejszy specjał – markowe herbatniki z hostelowym logiem, aparat i na start… Maraton skandynawskim zwyczajem odbywa się w sobotę – jednak w odróżnieniu do  Helsinek, czy Sztokholmu  start jest  o 8.40, a nie jak tam - po południu.

Laekjargata - główna ulica miasta, w tle brama startowa maratonu.

Pogoda dokładnie taka jaka kojarzy się z Islandią…:/ Jeszcze w takiej nie biegałem maratonu… Siedem stopni Celsjusza – odczuwalna blisko zera, do tego deszcz  i wiatr trzydzieści pięć kilometrów na godzinę. Będzie ciężko…  Na takie warunki rezygnuję z sesji przedstartowej z aparatem… Rezygnuję również z truchtania. Za przebieralnię służy nam budynek szkoły MR – Junior College… W środku bardzo tłoczno – chyba wszyscy uczestnicy festiwalu biegowego zamiast rozgrzewać się na zewnątrz czekają tutaj do ostatniej chwili na start… Postanawiam się dobrze porozciągać i wychodzę w ostatnim momencie. Już nie ma odwrotu. Za ciężko trenowałem przez ostatnie osiem tygodni, aby teraz zdezerterować…

Już nie ma odwrotu...

Robie jedną krótką przebieżkę do placu Laekjatorg, gdzie stoi pomnik założyciela Rejkiawiku – Ingólfura Arnarsona i to wszystko…

Mam świadomość, że w taką pogodę będzie ciężko o bardzo dobry wynik. Ale warunki są takie same dla wszystkich – cel jest jeden: podium w 30 edycję maratonu! Dodatkowo nakręca mnie fakt, że w ten weekend prawie wszyscy Islandczycy zjeżdżają się do stolicy na mnóstwo imprez i festiwali organizowanych w ramach święta Nocy Kultury. Chyba nie będzie już takiego miejsca na Ziemi, gdzie na żywo  może mnie oglądać ponad dziewięćdziesiąt procent Narodu…! Ustawiam się w pierwszej linii, obserwuję zawodników obok mnie. Z rozmów wychodzi, że jest ośmiu - dziesięciu chłopaków na 2:35 - 2:40. Razem z nami biegnie również ponad dwa tysiące półmaratończyków. Dziesięć minut później wybiegnie najliczniejsza grupa tego dnia w biegu na dziesięć kilometrów – ponad sześć tysięcy osób. Jest po za tym jeszcze Ekiden, wózki, i fun run na trzy kilometry. W sumie we wszystkich biegnie ponad czternaście tysięcy osób!

Brama startowa znajduje się na głównej ulica miasta Laekjargata - w ścisłym centrum. W dzielnicy 101 Reykjavik o najbardziej znanym kodzie pocztowym na całym świecie -  rozsławionym dzięki filmowi i książce o tym samym tytule. Wszystko co najważniejsze w tym mieście znajduje się stąd na wyciągnięcie ręki. Start. W głośnikach U2 i Beautiful Day… Zaczynam pierwszy! Długa prosta. Po lewej i prawej budynki rządu, prezydenta, ratusz, teatr. Po drugiej jeziorko Tjórnin i skręcamy w prawo.  Po drodze mijamy wielkie betonowe gmaszysko Uniwersytetu.

Ramię w ramię, bark w bark na pierwszym podbiegu...

Na pierwszym kilometrze od razu mocny podbieg. Zostawiamy za sobą jeden z symboli miasta – majestatyczny, osłonięty szczelnie chmurami Hallgrimskirkja. Do przodu wychodzi dwóch półmaratończyków. Ja trzymam się w około ośmioosobowej grupie. Zerkam na kolory numerów startowych, aby wiedzieć kto biegnie połówkę, a kto cały dystans. Trzymam się Amerykanina i Norwega - chłopaków z którymi rozmawiałem przed startem.

Na pierwszym planie dwójka najszybszych półmaratończyków, a dalej moja grupa walcząca o podium w maratonie. W tle Hallgrimskirkja.

Biegnie się dobrze fizycznie, ale warunki pogodowe dają nieźle w kość.  W zasadzie cały czas w twarz. Uciekam chłopakom z grupki, którzy postanawiają chyba biec na 2:40… To zupełnie mnie nie interesuje. Kolejne kilometry cały czas sam. Na dziesiątym mam minimalną stratę na docelowe 2:34:59. Z obserwacji wychodzi, że biegnę na trzecim miejscu… Przede mną tylko Islandczyk i Amerykanin, który chwilę po tym jak ja urwałem się od grupy zrobił dokładnie to samo, a potem jeszcze mi poprawił:/ Po lewej zatoka Faxaflói i zasłonięty chmurami widoczny tylko u podstawy szczyt wulkanu Esja… Mijam drugi symbol  miasta -  nowoczesną rzeźbę  w kształcie łodzi wikingów nazywaną Sólfar albo po prostu „słoneczny podróżnik”. Taaa, nazwa pasująca idealne do panujących tutaj warunków…:/ Przebiegam obok swojego hostelu...

Na dwunastym kilometrze „mniej więcej” w połowie drogi między USA i byłym ZSSR przebiegam obok kultowego domku Hófdi. W 1986 odbył się tu słynny szczyt rozbrojeniowy  Reagan – Gorbaczow, będący początkiem końca okresu zimnej wojny. Niestety nie jest udostępniany do zwiedzania. Biegnę już  w rękawiczkach. Na piętnastym kilometrze pierwszy z czterech najtrudniejszych podbiegów na trasie – ponad dwuipółkilometrowy. Na osiemnastym  po lewej w oddali wyspa Videy – miejsce, które będę bardzo chciał zobaczyć po biegu. Znajduje się tam świetlana wieża. Tryskający z wnętrza  ziemi potężny słup światła  „Imagine Peace Tower” – zbudowana z inicjatywy Yoko Ono pamięci Johna Lennona instalacja, która każdego roku pomiędzy dziewiątym października, czyli  urodzinami Johna i ósmym grudnia, czyli datą jego śmierci w niebo tryska strumieniem światła – a zapala go zawsze Yoko. Byłem pewien że świeci przez cały rok, ehhh…

Dziewiętnasty kilometr  – drugi (najtrudniejszy ze wszystkich) podbiegów na pofałdowanej trasie. Około półtorakilometrowy.  Nie liczę tutaj w opisach wszystkich podbiegów i zbiegów – a skupię się na tych najbardziej wchodzących  w nogi…

Ciągle mocno pada i wieje.  Chwila odpoczynku na zbieg i kolejne podbiegi – mniej więcej takiej samej długości… Ostatni z wielkich jest przed dwudziestym piątym. Najgorsze już za mną...  Pamiętam jeszcze o mniej więcej trzech trudnych wzniesieniach na dalszej części trasy – ale już jednak zdecydowanie łagodniejszych… Asfalt, kostka, magma. Dużo odkrytej przestrzeni.  Biegniemy przez tereny lotniska wojskowego – dawnej bazy amerykańskiej. Tutaj wieje masakrycznie… I pada, ciągle pada… Biegnę już zdecydowanie po obrzeżach miasta.  Mijam plażę geotermalną Nauthólsvik – dogrzewaną przez cały rok  do temperatury trzydziestu – trzydziestu pięciu stopni Celsjusza i wodą o temperaturze dwudziestu stopni – przydałoby się choć przez chwilę…. Mam już zgrabiałe dłonie i nie mam siły wyciągnąć żela… Biegnę zupełnie sam nikogo przede mną.  Kilkadziesiąt metrów za mną chłopaki z miejsc cztery – dwanaście. W paru miejscach nie wiem jak biec, bo nie widać namalowanych na asfalcie strzałek oznaczających kierunek biegu…

Zatoka Faxaflói - w oddali latarnia morska Grótta.

Biegniemy teraz po najdalej na północny zachod wysuniętych terenach półwyspu należącego do granic miasta. Mnóstwo wolnej przestrzeni, traw, skał magmowych. Przede mną latarnia Grótta, a po obu stronach Ocean Atlantycki. Gdzieś tutaj na tych wodach pływała sobie Keiko - znana z filmu Uwolnić Orkę… Biegniemy wzdłuż brzegu ścieżką rowerową. Wieje jak cholera. Na szczęcie jest tu płasko, ale coraz trudniej trzymać mocne tempo. Powoli ucieka mi nie tylko życiówka, ale i podium. Poddaje się… A zaraz potem umiera także mój GPS.. Tracę go już na zawsze… Sześć wspólnych lat, tysiące przebiegniętych razem kilometrów, ehhh… szkoda…. )Przegania mnie wagonik pędzący na 2:40 - na czele z poznanym na linii startu Norwegiem. Spada motywacja i koncentracja. Mam już więcej czasu na podziwianie widoków, zbieranie myśli… Wpada mi do głowy jedyny słuszny pomysł na tytuł na tą relację: Tylko ro(c)k! Gra słów: rock i rok, czyli idealnie oddające to, co tutaj mnie spotkało…:/ Rock, czyli skała –  określenie trafnie oddające tereny po jakich biegnę i rok..., czyli jedno z określeń jakie Islandczycy mają w powszechnym użyciu na wiatr…

Ostatnie kilometry. Już coraz bliżej celu. Już po nawrotce na końcu półwyspu. Jedyny około czterokilometrowy płaski odcinek maratonu… Teraz po jednej stronie zatoka, po drugiej jezioro Bakkatjórn i osiedla islandzkich nowoczesnych, kolorowych domków. Na dachach prawie każdego z nich ogromne panele słoneczne i wielkie okna wyłapujące każdy bezcenny na tej szerokości geograficznej promień słońca. Przed domami terenowe samochody z kołami sięgającymi mi po szyje! Ostatnia trójka. Kręcimy się już blisko centrum. Ciężko będzie znaleźć się w dziesiątce – zresztą zupełnie mnie to już nie interesuję. Miałem zupełnie inny cel… Przebiegam przez Stary Port, zapach ryb..., obiegam nowoczesną salę koncertową Harpa i jestem na Laekjargacie. Ostatnia długa prosta... Spiker zapowiada moje dobiegnięcie! Przemoknięty. Zmarznięty. Bez życiówki. Bez podium. Ale szczęśliwy…  2:52:04 i 11 miejsce. W ogóle fajna sprawa - cała nasza pierwsza jedenastka pochodzi z dziewięciu różnych państw! Prawdziwy tygiel narodowościowy! Do trzydziestego kilometra walczyłem o podium. Pierwsze miejsce było po za zasięgiem od początku: 2:33:49. Drugie dawało 2:36:44. Ale trzecie było jak najbardziej do zdobycia… 2:39:18…  Wystarczyło tylko nie ryzykować, biec w szerokiej grupie na 2:40 i przyspieszyć na końcówce… Pewnie jest tysiąc lepszych miejsc na Ziemi na to żeby bić rekordy, ale z drugiej strony jest tylko jedna taka stolica na świecie – tak daleko wysunięta na północ – kto nie ryzykuje ten…  i tak dalej…

2:52:04...:/

Na mecie medal, brawa kibiców. Spotykam Eddiego Amerykanina, który w tych warunkach nabiegał 2:36 i zajął II miejsce! Norweg, który przejechał po mnie jak  walec na trzydziestymsiódmym kilometrze był piąty… Na mecie dostajemy pyszne słone bułeczki i… lody! Ale z tych ostatnich teraz jeszcze zrezygnuję:) Temperatura ciągle taka sama, co chwilę pada deszcz i wieje – a wkoło wielu  Islandczyków posila się lodami! Do tego prawie nikt nie ma parasola, a niektórzy są nawet  na krótki rękaw! Zahartowany Naród:/ Jest mi zimno. Przydał by mi się teraz islandzki sweter z owczej wełny… Pani z biura maratonu proponuje mi, abym poszedł z Nią do miejsca przeznaczonego dla organizatorów. Dostaję kawę z mlekiem i mufiny. Do tego okrywa mnie kocem i powoli dochodzę do siebie.  Później wracam na metę i poznaję dziewczyny z Projektu Polska. Anię, która robiła zdjęcia na portal Projektu oraz Klaudię, która biegła połówkę oraz parę innych osób z Polski biegnących tak jak ja maraton i ich support, między innymi: Marlenę, Agatę i  Mariusza…  Postanawiamy razem fetować sukces w jakimś islandzkim barze racząc się tutejszym piwem Viking. Wspólne rozmowy, dzielenie się wrażeniami. Dla mnie kończy się wszystko fatalnie – tracę swój aparat, który nie chcący spada na podłogę…:(  

Projekt Polska na Islandii.

Na mieście wiele śladów i zapowiedzi organizowanej rokrocznie od piętnastu lat Nocy Kultury i tego  wszystkiego co będzie się za chwilę działo. Tysiące ludzi wychodzi na ulice, place, przed swoje domy i wspólnie się bawi. Tradycyjne pokazy, happeningi. Otwarte galerie, atelier, sklepy, restauracje, bary i …kościoły. Wpada mi w oko plakat zapowiadający koncert Brodki w Harpie – najnowocześniejszej hali koncertowej na Islandii:) Ale ja mam inne plany. Wybieram się w tym samym czasie przed Harpę na koncert zespołu grającego mroczną islandzką muzykę etniczną. Połączenie folku z elementami elektroniki i akustyki. Świetne, czyste brzmienie! I do tego jakaś aura – niepowtarzalne!  Dobra przystawka na wieczór i noc pełną atrakcji… Klimatu dodaje fakt, że jestem zupełnie sam tak daleko od domu… Na Grenlandię stąd jedynie 280km…!

 

Polski wkład w islandzką Noc Kultury 2013.

Pogoda trochę zmieniła się na lepszą i zamiast pójść do hostelu, postanawiam wykorzystać to i zaszyć się w uliczkach pełnych kolorowych domków – zupełnie takich samych jak z opowiadań skandynawskiej pisarki Astrid Lindgren. Docieram do Hallgrimskirkja – symbolu miasta. Z siedemdziesięciopiętrową wieżą widokową widoczną z każdego miejsca w Reykjaviku. Ze szczytu obraz na całe miasto i zatokę. Tutaj przypomina mi się to co wyczytałem z przewodnika: w Islandii głową kościoła jest urzędujący prezydent. I tak się obecnie złożyło, że na jego czele stoi osoba… niewierząca. Zresztą w ogóle na Islandii obowiązuje wolność i tolerancja pod wieloma względami. Niektórzy przyznają się podobno nawet do wierzeń w pogańską religię wikingów.  To tutaj w 1980 roku po raz pierwszy na świecie  głową państwa zostaje kobieta, a w 2009 roku premierem – również po raz pierwszy na świecie zadeklarowana lesbijka. Przed katedrą spotykam grupę rekonstrukcji historycznej z Einheriar Viking Club. Ludzi, których pasją jest odwzorowywanie pierwotnego życia Islandczyków i walk wikingów. W zasadzie całość teamu stanowią obcokrajowcy – w tym osoby z Polski. W taki sposób poznaję Darka i Olę. Fantastyczne osoby. Początek znajomości zaczyna się od tego, że:  …dostaję od Nich aparat fotograficzny! Jestem zaskoczony. W końcu znamy się chwilę – a oni oddają mi swój kompakt, słysząc moje zmartwienie. Dostaję odpowiedz:  że to tylko rzecz, a jeśli Tobie ma się przydać to niech Ci służy…! Przed katedrą pomnik Leifura Erikssona – odkrywcy Ameryki! Tak – to on, a nie Kolumb (który zresztą, jako członek załogi jakiegoś statku był w 1477 na Islandii) pierwszy dotarł do Ameryki ok. 1000 roku…

Wchodzimy razem do Katedry. Darek opowiada mi o całej grupie. Postanawiam wjechać na górę wieży, z której rozpościera się fantastyczny widok na cały Reykiavik i okolicę. Potem wchodzę do środka na koncert chóru. Bardzo chciałem usłyszeć coś podobnego w oryginalnym języku Islandzkim – języku, który od XII wieku nie wiele uległ zmianie! Islandczycy mogą więc z powodzeniem czytać swoje stare sagi w oryginale! Nie mieliby również problemu z dogadaniem się ze swoimi przodkami z przed tysiąca lat! Czy ktoś z  nas zrozumiał by dziś coś z Kadłubka, albo Reja w oryginale? Po za tym dbają, aby nie było zapożyczeń i naleciałości z innych języków.  „Nie znają” więc takich słów jak telefon, czy komputer. Duża w tym zasługa ogromnych odległości od innych stałych lądów, długowiecznej izolacji wyspy w przeszłości oraz silnej tradycji. Wspólne śpiewanie psalmów przez dzieci i rodziców i dziadków. Gitara, fortepian - niepowtarzalny klimat. Jeśli mógłbym to do czegoś porównać to do starych amerykańskich filmów i scen z kościołów, gdzie ludzie w podobny sposób spędzali niedzielne popołudnia – tylko, że tutaj wszystko jest na żywo! Usiadłem na podłodze i ja tam po prostu odpłynąłem… Po każdej pieśni można wyjść na środek i śpiewać będąc w centrum uwagi. Na początek i na koniec brawa dla otuchy. Nie wiele ma to wspólnego z tym co jest u nas w świątyniach: zero przepychu, surowy wystrój wnętrz, brak złotych klamek, posągów, świecidełek i całego tego śmiesznego kiczu... Nawet nie wiem czy były tam jakiekolwiek symbole religijne! Ludzie spotykają się tam dla bycia razem i robienia czegoś wspólnie. Po takim przeżyciu można inaczej spojrzeć na wszystko…

Fotka z Jónem Helgim Pórissonem, Łotyszem  z urodzenia – Wikingiem z zamiłowania...
W schronisku gorąca kąpiel pomaratońska, a potem jeszcze bardziej gorąca hostelowa czekolada. Przez chwilę można sfolgować i nie trzymać tej szaleńczej diety… Dowiaduje się, że przed moim oknem będzie organizowany jeden z trzech największych koncertów tego wieczoru…
Okno na podwórze...

Ale ja mam znowu inne palny. Jestem umówiony z Polonią w Harpie na kolejną atrakcję – tym razem koncert bardziej klasyczny. Poznaję kolejne osoby – większość z nich jest bardzo zaangażowana w kulturę i razem tworzą tutaj wspomniany wcześniej „projekt polska”.

Na koncercie w Harpie.

Po drodze do Harpy idę głównym deptakiem miasta. Wszędzie wystawy, teatry uliczne – adaptacje sag i pokazy tradycyjnych tańców. Witryny sklepowe zamieniają w sceny muzyczne, występy „małych” artystów. Kobiety wystawiają przed domami stoły i częstują swoimi specjałami: ja skuszam się na gofry z tranem, a w innym miejscu ciastem z gorącej blachy. Potem jeszcze konieczna wizyta w Islandsbanki – szukam kantoru i trafiam do banku w którym dzieje się to samo…! Mogę zapomnieć o wymianie waluty, ale mogę skorzystać z poczęstunku i posłuchać recitalu fortepianowego…

 Bankastraeti - główny deptak miasta.

W Harpie poznaję kolejne osoby z Projektu - w tym maratończyków. Dookoła mnóstwo Polaków wychodzących z tego samego budynku z koncertu Brodki. Jesteśmy tam już  po Islandczykach drugą nacją na Wyspie i  stanowimy czterdzieści trzy procent wszystkich imigrantów! To podobno pierwszy taki raz w historii, aby w jednym miejscu spotkała się niemal cała islandzka Polonia! My wpadamy na chwilę na  inny koncert  wykonywany przez Islandzką Orkiestrę Symfoniczną, który jest w tym samym ogromnym budynku. Potem wszyscy się rozchodzą, a ja i Darek zwiedzamy miasto. Kolejną zaletą Nocy Kultury jest to, że można oglądać za darmo muzea i inne obiekty publiczne. Darek oprowadza mnie po kolejnych miejscach: wpadamy między innymi do 101Rejkiawik oraz do Muzeum Narodowego na Sudurgata, gdzie odbywa się koncert jazzowy. Po drodze opowiada o historii Wyspy, codziennym życiu tutaj, o równowadze między pracą i czasem wolnym przeważającej większości mieszkańców Islandii. O zaangażowaniu wielu ludzi w różne projekty na rzecz innych,  o wysokim socjalu  i w ogóle o tym, że mają jeden z najwyższych standardów życia na świecie. O tym: że mimo,  iż  Wyspa liczy kilkaset tysięcy mieszkańców drukuje się mnóstwo książek i jest tu największy procent ich publikacji przypadających na jednego mieszkańca na świecie. O tym, że jest wiele teatrów, klubów, etc… O tym ze prawie każdy na Wyspie ma jakąś pasję, o tym że ludzie pracują w zgodzie z naturą, bezkonfliktowo - i pewnie też przez to są obok Japończyków najbardziej długowiecznym narodem świata! O tym, że Wyspa za kilkanaście lat ma być całkowicie wolna od ropy naftowej i czerpać całą energię tylko z odnawialnych źródeł! O tym, że wszyscy są wobec siebie równi - że wszyscy są na Ty. Nawet największe gwiazdy i osobistości Islandii mają status jak każdy inny: Bjork, premier, prezydent, czy były gracz Chelsea ( i zwycięzca Ligi Mistrzów w barwach Barcelony) - największy piłkarz wywodzący się z tego kraju Eidur Gudjohnsen, albo trzy Islandki, które na przestrzeni kilku lat w ostatnim czasie zdobywały koronę Miss World! Słucham o tym,  że w zimę doświetlają się lampami,  ze późno zaczynają każdy dzień pracy - aby jak najbardziej wykorzystać naturalne promienie słoneczne, że prawie wszyscy dużo podróżują, o kinematografii…, o Polakach którzy tutaj żyją.  Etc… Fajnie dowiedzieć się czegoś innego w superskompensowanej formie od chłopaka, który siedzi na co dzień w kulturze tego miasta i gościł u siebie między innymi polarnika Marka Kamińskiego i himalaistę Leszka Cichego! Dzięki Darek i Olu za wszystkie informacje i za aparat - mogę przez to zatrzymać tamte chwile na dłużej…

Plac Ingólfstorg.

Około północy w niebo strzelają fajerwerki - mimo nie najlepszej pogody, ale to chyba nikomu tutaj nie przeszkadza…

Na głównym placu miasta na Laekjargata jam session w najlepsze...

Na śniadanie Skyr – reklamowany w każdym przewodniku. Nie bez powodu… Pycha! Przez cały wyjazd spróbuję chyba wszystkich dostępnych smaków. To mieszanina odtłuszczonego mleka i śmietany z cukrem. Dzisiaj w planie wyjazd bliżej natury w miejsca niesamowite… Golden Circle – Złoty Krąg!  - jeden z najbardziej aktywnych sejsmicznie obszarów świata!

Coca - cola Skyr - to jest to!

Urzekają widoki. Księżycowy krajobraz. Do tego fiordy, góry, mchy i wrzosowiska. Na ogromnych przestrzeniach stada koni i owiec. Pola kopczyków z kamieni zbudowanych przez człowieka i domki kryte darnią… - bajka! Przydrożne skrzynki na listy niczym żywcem wzięte te ze Stanów z Alabamy, czy Kentucky… Po drodze jeszcze posiadłość Halldóra Laxnessa – laureata literackiego Nobla.

Potem cel jednego z najważniejszych momentów  całego mojego wyjazdu na Islandię: Kanion Almannagja - stanąć jedną nogą na kontynencie Europejskim, a drugą na Amerykańskim… Uskok tektoniczny, gdzie nachodzą się – a, w zasadzie odsuwają się od siebie (średnio dwa centymetry rocznie)  dwie płyty kontynentalne. To dlatego to miejsce jest obok Japonii i obszaru Iranu, Turcji i Pakistanu najbardziej aktywnym sejsmicznie obszarem świata! Warto tutaj dodać ,że jedna trzecia całej lawy, która wydobyła się w historii świata pochodzi właśnie stąd, a Islandia jest jednym z najmłodszych lądów naszej planety! Średnio co pięć lat następuje tutaj erupcja wulkanu, o trzęsieniach ziemi nie wspominając…

W 2004 roku Narodowy Park Pingvellir wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO. To historyczne miejsce dla całej Wyspy – ale o tym za chwilę. Do tego piękne położenie, w pobliżu największego jeziora Islandii – Pingvallavatn…

Kanion Almannagja.

Miejsce,  gdzie historia spotyka się z naturą. Święte miejsce dla całego Narodu. Właśnie tutaj od 930 roku odbywały się nieprzerywanie do 1798 roku zgromadzenia islandzkiego parlament Athling. To w tym miejscu około tysięcznego roku zapadła decyzja o chrystianizacji Wyspy,  a w 1944 roku podjęto tutaj decyzję o  niezależności od Danii i ogłoszeniu niepodległości.

Flaga na skale prawa „Lógberg” .

Miejsce,  gdzie historia spotyka się z naturą. Święte miejsce dla całego Narodu. Właśnie tutaj od 930 roku odbywały się nieprzerywanie do 1798 roku zgromadzenia islandzkiego parlament Athling. To w tym miejscu około tysięcznego roku zapadła decyzja o chrystianizacji Wyspy,  a w 1944 roku podjęto tutaj decyzję o  niezależności od Danii i ogłoszeniu niepodległości.

Widok na Pingvallavatn – największego jeziora na Wyspie!

Próbuję jagód,  a potem wody z krystalicznego źródła. Zresztą jeśli kiedykolwiek będziecie na Islandii, to bez żadnej obawy można pić ją z każdego miejsca, z każdego kranu!

Geysir!

Kolejne niesamowite przeżycie! To właśnie od jego nazwy  weszło do powszechnego użytku na całym świecie słowo „gejzer” – oznaczające wybuchające źródło lub po prostu erupcję.  Wielki Geysir uaktywnił się w 1294 roku, a ostatnia jego erupcja miała miejsce w 1909 roku…

Cała wyspa ma aż sto pięćdziesiąt wulkanów! Szacuje się, że w ciągu ostatnich pięciuset lat ze wszystkich islandzkich kraterów wydostała się ilość lawy, która jest równa połowie pozostałej ze wszystkich innych erupcji w tym okresie na całym świecie!

Odkrywam kolejne magiczne miejsca. W wielu na powierzchnię wydobywa się bulgoczące błoto, a zbocza ożywających co parę lat kraterów Sódi, Smidur, Litli Geysir, czy Littli Stokur pokrywa świeża lawa, spod której wydostają się opary związków siarki. W skalnych szczelinach coś syczy i bulgocze... Można również natknąć się na wulkany błotne – oczka kipiącej mazi. Spacerując w pobliżu, trzeba  zachować szczególną czujność, bowiem w wielu miejscach nieostrożny krok grozi wpadnięciem do gotującego się błota…

Wdrapuję się na pobliski  szczyt, żeby zobaczyć całą okolicę z innej perspektywy. Poznaję tam  dziewczynę z Alaski – z Anchorage. Uwagę moją zwraca jej dziwny chód – „typowy postmaratoński chód schodowy”. Oczywiście mam rację… Reykjavik Marathon:) Świetny wynik coś w okolicy trzy trzydzieści. Przyleciała tutaj sama na maraton lecąc nad biegunem północnym – a teraz na dokładkę wypożyczyła sobie auto i robi samotny objazd wyspy!

Gejzer Strokkur – największy czynny gejzer Islandii.

Znajduje się w dolinie Haukadalur. Wybucha co pięć – dziesięć  minut, wyrzucając z głębokości jednego kilometra spod ziemi na wysokość trzydziestu metrów słup wody o średnicy trzech metrów  i  temperaturze dwustu stopni Celsjusza.  „Kocioł” strzela od dziesięciu tysięcy lat! Jest atrakcją turystyczną od XVIII wieku. Obecnie pobudza się go do częstszych eksplozji dodając do wody kawałki mydła…

Wodospad Gullfoss – gdzieś tam w oddali czapa lodowca Langjókull i inne największe lodowce Europy…

Złoty wodospad – najbardziej znany islandzki cud natury… Druga obok Geysira ogromna atrakcja Biskupstungur. Znajduje się na rzece Hvita i ma trzydzieści dwa metry wysokości i siedemdziesiąt metrów głębokości.  Dookoła wszechogarniająca pusta przestrzeń, ciemne niebo i momentami przerażająca mnie siła i potęga natury…  Nie chce mi się wracać…

Włócząc się po mieście można natknąć się na takie widoki jak te za mną. Stary wyeksploatowany samochód, a w środku osoby żądne przygód. Nie liczy się wygoda, ale przeżycia. Nawet nie pytałem – bo dla mnie odpowiedz jest oczywista robią objazd Wyspy. W środku jakieś beczki, palniki, jedzenie, sprzęt wspinaczkowy…

Adventure Team of Explorers - Iceland 2013:):) 

Odkrywam kolejne miejsca. Przypomina się berliński Kreusberg...

Święta prawda…

Na islandzkim, który przypomina średniowieczny język staronordyjski obcokrajowcy mogą sobie połamać języki. Dużo łatwiejsza jest sprawa z nazwiskami, których nie trzeba dukować – gdyż w powszechnym użyciu są tutaj imiona… Wracając do nazwisk są one patronimiczne, tzn. tworzy się je  od imienia ojca - dodając do niego końcówkę son lub dóttir. Podobny model jest w użyciu w Rosji (choć tam do patronimika dochodzi nazwisko). Tak więc, jeśli mężczyzna imieniem Magnus ma syna Jona i córkę Kristin, nazywają się oni Jon Magnusson i Kristin Magnusdóttir:) Islandka wychodząc za mąż nie zmienia nazwiska patronimika. Zatem matka tych dzieci nazywa się zupełnie inaczej! Proste i zrozumiałe prawda:) A teraz coś jeszcze wyczytane w przewodniku: kiedy typowa islandzka rodzina (model 2 + 2) wyjeżdża na zagraniczne wakacje i melduje się w hotelu wzbudza zazwyczaj zdziwienie…: matka, ojciec, syn i córka – każde ma inne nazwisko!

Oryginalność języka islandzkiego jest już atrakcją samą w sobie...

Prince polo - podobno Islandczycy uważają ten produkt i Coca colę za swoje… Darek wspominał mi o tym,  jak to się zaczęło z szałem na czekoladowy wafelek na Wyspie. Przywożono go tutaj z Polski statkami już w latach osiemdziesiątych -  jeszcze nie w tych opakowaniach które znamy dzisiaj,  ale w zwykłych papierowych i ludzie szaleli za tym,  jak po tak długiej podróży czekolada rozpuszczała się i przywierała do niego – myśleli że to był zamierzony cel, a to po prostu skutki uboczne długiej podróży, często w nienajlepszych warunkach…

Ja oczywiście nie skusiłem się na Prince polo -  a tym bardziej na Colę, której nie piję w ogóle. I choć jak to kiedyś powiedział islandzki zdobywca literackiej Nagrody Nobla: ogólnie rzecz biorąc bycie Islandczykiem sporo kosztuje (to najdroższy kraj świata obok Nowej Zelandii),  to nie sposób popróbować oryginalnych produktów, które są dostępne tutaj i nigdzie indziej na świecie!  Oczywiście Skyr, hot dog „pyl sur”  to podstawa, Ale też na przykład coś a la chipsy, czyli suszona ryba Bitafiskur – dla mnie numer jeden ze wszystkiego, co  próbowałem na Wyspie. Kolejna rzecz to Flatkókur – żytnia ”maca?” i Skonsur oraz hit przewodników gnijące mięso rekina Hakarl… Do tego piwo Viking i mnóstwo świetnych słodyczy. Ja polecam batony Hraun, Ris, Draumur i czekoladowe kulki Hris Sukkuladi oraz przepyszną islandzką czekoladę Sirius w ekologicznym opakowaniu – świetna na prezent… A na koniec jeszcze porcję islandzkich lodów…

Najlepsze miejsce do robienia zakupów ze względu na cenę, a Islandia  jak już wspomniałem należy do najdroższych miejsc na Ziemi,  to bez wątpienia sieć sklepów Bónus*, a nocą całodobowe 10/11 i 11/11.

*PS. Jedna z sieci w swoich toaletach umieściła po polsku i po angielsku napisy mniej więcej  takiej treści: „Kliencie anglojęzyczny: nie wnoś produktów do środka! A pod spodem już po polsku: Kliencie nie wynoś ich…!;)”

Prince polo. Islandzki przysmak „narodowy”.

Pierwsze rozbieganie po maratonie. Grzechem byłoby nie skorzystać i nie pobiegać mając na wyciągnięcie ręki  księżycowy krajobraz.

Dyszka na pustyni, czyli trening w pięknych okolicznościach przyrody…

Kto uwielbia samotność, tutaj poczuje się jak w raju…

W sercu natury.  

Ostatni sztywny i obowiązkowy punkt z mojej listy ”zobaczyć koniecznie”. Coś, czego nie mogłem przegapić będąc na Islandii! Sztuczny cud natury… „Produkt uboczny” powstały przy okazji wykorzystywania energii geotermalnej z pobliskiej elektrowni Svartsengi. Jest to wypompowywana z wnętrza ziemi, z głębokości dwóch kilometrów zmineralizowana woda o temperaturze  dwustu czterdziestu stopni Celsjusza… Przetwarzana jest na energię elektryczną i zaopatruję w ciepło stolicę.  W samej Lagunie ma już stałą temperaturę  czterdziestu stopni i wiele właściwości leczniczych – dlatego ma status uzdrowiska. Niestety bardzo drogiego...

Błekitna Laguna.

Parująca woda w połączeniu z chmurami, pojawiającymi się przebłyskami słońca,  kamienistym wybrzeżem i błękitnym odcieniem wody daje cudowny, rajski pejzaż. Do tego mnóstwo atrakcji wokoło: bar, sauna sucha i mokra - w której mam okazję przebywać pierwszy raz w życiu,  masarze, bicze wodne, a do tego jeszcze algi, błoto… Spędzam tutaj prawie cały dzień. Na zewnątrz temperatura poniżej dziesięciu stopni -  w wodzie cudowna czterdziestka…  Nie przeszkadza deszcz, chmury, ani wiatr…

Sztuczny cud natury…

Wracając z Laguny do Reykjaviku mijam kolejne ciężarówki - które są najlepszym środkiem transportu na pokonywanie islandzkich bezdroży. Choć na mnie większe wrażenie robiło mijanie na pustej, pagórkowatej drodze (tylko dwadzieścia pięć procent wyspy leży poniżej dwustu metrów nad poziomem morza), w deszczu, przy porywistym wietrze  samotnych rowerzystów z sakwami upchanymi do granic możliwości,  przemierzającymi bezkres Islandii w poszukiwaniu kolejnych doznań. Podobno rdzenni mieszkańcy uważają przyjeżdżających tutaj na rowery za masochistów…

Ciężarówka – najpewniejszy sposób na penetrowanie Wyspy.

Ostatni dzień wyprawy postanawiam spędzić w Reykjaviku.  Korzystam z bezpłatnego talonu na baseny geotermalne, który dostałem na Expo. Do tego wracam ponownie w ciekawsze miejsca miasta oraz te, które zaciekawiły moją uwagę podczas pokonywania maratonu.

Niewątpliwie w samym centrum największe wrażenie robi na mnie Stary Port. Skorodowane łodzie, stare kutry rybackie, zapach ryb, ogromne kontenery, zdewastowane hale i mariny…

Stary Port – miejsce z duszą…

Włóczę się po mieście, między innymi obok kultowego domku, w którym spotkali się Gorbaczow z Reaganem oraz bywały inne, wielkie osobistości z Churchillem i  Marleną Dietrich na czele. Zaliczam bar, o którym ostatnio bardzo głośno w islandzkiej prasie i telewizji za sprawą  hot doga, którego kupił tutaj Clinton - porywające doznanie, które pewnie odciśnie piętno na całe moje życie…:/

Typowe skandynawskie budownictwo.

Zwiedzanie takich miejsc - jak to poniżej, to chyba moje zamiłowanie wyniesione z rodzinnego domu…   Im jest starszy,  bardziej ponury i przerażający tym lepiej… Ten pewnie jeszcze większe wrażenie robi nocą, gdy konary  drzew zatrzymują ostatnie promienie światła na starych pokrytych  mchem nagrobkach.  Będąc u siebie, czasem po zmroku robię  nekrotrening - przebiegając przez las obok cmentarza, gdy obok mnie nie ma żywej duszy…

Cmentarz  Sudurgata –  podobno najbardziej zalesione miejsce na Islandii!

Za każdym razem wychodząc ze schroniska towarzyszy mi widok na pobliską, oddaloną o kilka metrów zatokę Faxaflói… I w sumie nic w tym dziwnego. Rejkiawik – to „zatoka dymów” od pary unoszącej się nad gorącymi źródłami. Założycielem miasta był Ingólfur Arnarson, który pradawnym wikińskim zwyczajem zbliżywszy się do lądu wyrzucił za burtę pal ze swojego krzesła by założyć osadę tam,  gdzie życzeniem bogów drewno zostanie wyrzucone na brzeg... Znaleźli je po trzech latach poszukiwań…

Widok na zatokę Faxaflói – w tle schowany w chmurach wulkan Esja…

Wow – parafrazując nazwę islandzkich linii lotniczych tak najkrócej można podsumować mój wypad w to odległe miejsce północy, choć ten kciuk (jak na zdjęciu niżej), bardziej powinien być ułożony w pozycji neutralnej albo w górę, ale to był odruch chwili – zaraz po maratonie…, bo biegowo jednak chyba przegrałem. Ale to nie było moje ostatnie słowo w tym miejscu… Ułożyłem mocne i to nie tylko duchowe podwaliny pod następny wypad. Zebrałem mnóstwo materiałów, map, przewodników, kontaktów i informacji do następnej - już znacznie dłuższej i poważniejszej wyprawy w to miejsce – marzy mi się objechać samotnie całą Wyspę rowerem…  

Odlot...!

Wciąż nie wiem na co mnie stać. Było wiatrowe Skopje, był wichrowy Reykjavik – kusi Warszawa…,  (w której z perspektywy czasu wiem, że wrócę pokonany…).  Czyżby do trzech razy sztuka? A teraz siedzę w Londynie i czekam na przesiadkę do Polski. Zaczynam pisać ten pierwszy akapit (który w mojej Relacji  będzie ostatnim…). Zostało jeszcze trochę czasu do odlotu. Funciak na wodę,  kolejne dwa na coś do jedzenia i może zacznę pisać następny  wers jeszcze z tego miejsca. Jest tyle do opowiedzenia…

PS. To był mój ostatni maraton…*

 
Londyn - ósma zero pięć...

*24 sierpnia 2013 roku przebiegłem maraton w Reykjaviku – ostatni z serii organizowanych w stolicach Krajów Nordyckich. Tym samym po Helsinkach (2009), Kopenhadze (2010), Oslo (2010) i Sztokholmie (2012) skompletowałem Skandynawskiego Wielkiego Szlema!