4:29:14

 

 

KOMBINACJA ALPEJSKA
 

Atmosferę zbliżającego się wyjazdu w Alpy poczułem na początku maratońskiego tygodnia. Zbieg okoliczności sprawił, że Polscy kopacze mieli grać wtedy towarzysko z Lichtensteinem. Postanowiłem obejrzeć ten spektakl/?/ i a nóż czegoś się dowiedzieć o miejscu do którego miałem się wybrać. Oczywiście nie znałem żadnego zawodnika, do tego komentarz Szpaka…, więc jasne – niczego nowego na pewno w ten wieczór się nie dowiem.

Na dworcu kolejowym lotniska w Zurichu.

W czwartek pakowanie plecaka i następnego ranka wylot w Alpy na LGT Alpin Marathon. Lecę do Zurichu, a stamtąd pociągiem do granicy z Księstwem i dalej autobusem do Schaan – miejsca mojego zakwaterowania.

Obraz zza szyb.

Dwie godziny podróży z miasta bankierów do Liechtensteinu wynagradzają mi widoki przez okno. Nie wiele ma to wspólnego z PKP i np. centralną magistralą kolejową… Po lewej jezioro zurychskie, po prawej Alpy… Wow! Droga poprzecinana wąwozami, tunelami. Na jeziorze, które ciągnie się przez kilkadziesiąt kilometrów pełno jachtów, łodzi, kajaków. Wzdłuż jeziora ścieżki biegowe i dużo joggerów:) W s-bahnie zaczepia mnie siedzący obok Szwajcar i dopytuje o cel podróży. Uśmiecha się i podchwytuje temat. Jego żona biegnie jutro w Bernie w maratonie przeznaczonym tylko dla kobiet. Dostaję namiar na organizatora (podobno w planach mają maraton dla wszystkich) – super! W końcu to stolica, więc informacja jak najbardziej dla mnie:)

Cel podrózy osiągnięty!

Przesiadka na autobus w Sargans i po półgodzinie jestem u celu podróży. Szybkie logowanie w hostelu (jest kilka osób na maraton – w tym jedna w moim pokoju), spóźnione śniadanie i ruszam w miasto, które wielkością jest porównywalne do mojej Pilawy, tylko trochę bogatsze jakoś tak… i samochody trochę lepsze dookoła… i w sklepach trochę drożej..., no i odrobinę ładniej położone (z każdej strony góry, na jednym ze zboczy zamek) – a tak zupełnie jak w domu:)

Vaduz.

Zaczynam od biura informacji turystycznej – ale tu brak zaskoczenia. Nie dostaję żadnych nowych informacji o Vaduz, po za tym to co sam znalazłem wcześniej. Zresztą Vaduz ma mało atrakcji – ale to sobie odbije na maratonie i w niedzielę w Zurichu. Wychodzę więc na główny plac miasta (pełno tu Słowaków, którzy tego dnia grają o punkty do mistrzostw świata z Liechtensteinem). Naprzeciwko ratusz (wchodzę do środka, ale tam remont – więc nie uda się zobaczyć miejsca, gdzie mieszkał przez jakiś czas Goethe). Kolejne atrakcje są w bardzo małej odległości od siebie. Kolejno: parlament, muzeum sztuki i muzeum narodowe. Największe wrażenie robi na mnie gotycka katedra św. Floriana. Na koniec zostawiam sobie muzeum znaczków pocztowych – czyli coś z czym każdemu (ale nie mi) kojarzy się to Księstwo - każdy turysta (skośnooki w szczególności) musi zrobić sobie zdjęcie w tym miejscu i kupić na pamiątkę kartkę ze znaczkiem i stemplem z tego miejsca.

Katedra św. Floriana.

Odpuszczam sobie tę przyjemność i wracam do hostelu. Po drodze chcę zobaczyć jeszcze jeden z najważniejszych punktów z mojej listy – książęcą winnicę Hofkeleerei. Udaje się wejść do środka! Choć miejsce nie powala na kolana, to jednak warto zobaczyć, popróbować i na koniec kupić oryginalny trunek opatrzony książęcą etykietą. Potem jeszcze tylko market i zakup piwa z lokalnego browaru i na Expo!

Słodko-gorzki.

Korzystam z komunikacji (która jest rewelacyjna – autobusy są najwyższej klasy), do tego czytelny rozkład jazdy do wszystkich miejsc w księstwie (teraz sobie przypominam historię z Grecji, gdzie ni cholery nikt nie potrafił odczytać o której mamy autobus!:/). Postanawiam nie kupować biletu. Wiem, że będę korzystał jeszcze nie raz tutaj z komunikacji i w ten sposób zaoszczędzę trochę grosza… Wystarczy wejść drzwiami nie od kierowcy i tyle. A po za tym w tak bogatym społeczeństwie pewnie nie istnieje coś takiego jak instytucja kanar…

Przystanek Vaduz Schaan (Muhleholz).

Biuro jest kilka kilometrów od Vaduz w miejscowości Bendern. Stąd jutro będzie ruszał maraton. Dojeżdżam na miejsce. Jakaś rzeźnia! Dosłownie… Biuro mieści się w budynku zakładów mięsnych (co czuć) – jednego z głównych sponsorów maratonu. Na zewnątrz dwa namioty ze sprzętem sportowym. Ciuchy oryginalne, ale ceny też:) Odbieram pakiet. W środku numer, chip, trochę zaproszeń na UTMB, Zermatt i Jungfrau. Do tego talon na metę. Za mną w kolejce niewiele osób – wszystko idzie bardzo płynnie. Odwracam się… Marco Buchel! Medalista mistrzostw świata w narciarstwie alpejskim. Jedno z trzech skojarzeń , które w sposób oczywisty narzucają mi się na myśl o Liechtensteinie (pozostałe to: marka Hilti i klub FC Vaduz) Pamiętam jego zaciętą rywalizację na stoku z Hermanem Maierem. A teraz będzie rywalizował ze mną! To jego drugi raz. Wcześniej biegł tylko w Nowym Jorku.

Z Adamem Małyszem Liechtensteinu.

Wracam do hostelu. Trochę regeneracji, coś do jedzenia i studiowanie jutrzejszej trasy… W telewizji finał kobiet Rollanda Garrosa. Dochodzą kolejne osoby – w tym grupka dziewczyn zza naszej południowej granicy… Pracują przy obsłudze wyjazdu piłkarskiej reprezentacji Słowacji. Dostaję propozycję: mamy wolne bilety i możesz iść z nami na mecz! Chwila zastanowienia… Ok.! Przed dwudziestą wchodzę na Stadion Narodowy i zarazem klubu FC Vaduz. Jedynego profesjonalnego w całym Liechtensteinie – czterdziestokrotnego zdobywcy pucharu kraju. Klubu, który regularnie gra w europejskich pucharach (tzn. w eliminacjach…), a kilka lat temu grał nawet w pierwszej lidze szwajcarskiej. Jestem świadkiem wjazdu na stadion Książęcej Pary! Jestem tutaj jeden dzień, a już widziałem trzy spośród pięciu najbardziej znanych osób! Brakuje jeszcze tylko, abym spotkał sławne narciarskie rodzeństwo Wenzlów (Hanni – która zdobyła pierwsze olimpijskie złoto dla Liechtensteinu i jej brata Andreasa, mistrza świata) i można wyjeżdżać…

Martina (z prawej), ja i jej dwie koleżanki z biura reprezentacji Słowacji.

Na stadionie piknikowa atmosfera – jedynie w moim sektorze, gdzie siedzą najbardziej zagorzali fani naszego południowego sąsiada nie cichnie doping nawet przez chwilę. Wychodzą piłkarze. Hymny… Zaraz..., zaraz! Czy to nie gra Anglia? Liechtenstein ma łudząco podobny hymn do God save the Queen… Ale pierwsze kopnięcia wyprowadzają mnie z błędu – to na pewno nie jest Anglia… Słabo się to ogląda, kolorytu dodają jedynie kibice i niektóre przyśpiewki.  A język ich mnie rozbraja… Do tego procenty i zabawa w pełni… Trzeba przyznać, że piłkarze Liechtensteinu przegrywają (bo zazwyczaj przegrywają) w pięknych okolicznościach przyrody: z trzech stron góry i widok na zamek,  a z innej dodatkowo jeszcze rzeka Ren. To chyba na osłodę…:) Następuje konsternacja! Liechtenstein prowadzi! Sektor cichnie. Postanawiam ich zachęcić: „Nic się nie stało! Słowacy nic się nie stało!” – ale to chyba za trudne. Ale nie odpuszczam. Podłapują za to: „Ruszcie d...! Ruszcie d…!:)” Przez chwilę prowadzę doping gości… Czy to idzie na żywo w Waszej telewizji? – pytam. Tak…  No to nie źle… Słowacy grają fatalnie i stać ich tylko na wyrównującego gola. Jestem świadkiem jednego z największych – jak nie największego sukcesu tego kraju w piłce nożnej! Do tej pory za taki uchodziły (sprawdziłem) zwycięstwa nad Litwą i Islandią, a teraz to – i to w meczu o punkty! Pewnie latami będą to wspominać jak my remis na Wembley, albo zwycięstwo nad Związkiem Radzieckim!

Na pierwszym planie piłkarze i główna trybuna Stadionu Narodowego, w tle Alpy i zemek (po prawej).

Jeszcze tylko kolacja, trochę żalu Słowaczek i spać. Jutro maraton… Wstaję o szóstej. Śniadanie – szwedzki stół. Pełno serów, wędlin i warzyw. Do tego ciepłe pieczywo.  Po siódmej na autobus i w drogę na start do Bendern. Maraton – niczym skandynawskim zwyczajem odbywa się w sobotę, ale w odróżnieniu od na przykład Helsinek, czy Sztokholmu start jest rano, a nie po południu. Po raz drugi w moim bieganiu maratonów start i meta nie będą w tym samym miejscu. Ba, nawet nie w tej samej miejscowości! Pierwszy i jedyny raz doświadczyłem tego wcześniej biegnąc z Maratonu do Aten. Dodatkowo ani start, ani meta nie są w stolicy kraju – jedynie kilka kilometrów przebiega przez stolicę, która jest moim celem samym w sobie.

Sesja przedstartowa.

Robię standardowo sesję przedstartową i ustawiam się w pierwszej linii.  W tym samym czasie co dla  maratończyków będzie też start półmaratonu plus (wynika to z tego, że do pokonania jest jakieś cztery kilometry więcej niż zwykle).  Obok mnie Patrick Wiser – faworyt do zwycięstwa. Zaczynamy na wysokości czterystu czterdziestu metrów nad poziomem morza. Nie biegnę na wynik, więc spróbuję przynajmniej pokazać się na pierwszych kilometrach i jak najdłużej prowadzić stawkę… Potem z racji mojego małego doświadczenia w lataniu po górach ma być lajtowo – tzn.: nerka  z pełnym zapasem wody, aparat w dłoni, do tego nieprzyzwyczajone do takiego biegania moje czworogłowe i jak najwięcej zabawy – taka oto moja kombinacja alpejska na bieg, gdzie różnica wysokości będzie wynosiła tysiąc osiemset siedemdziesiąt metrów....

Za chwilę będę już na prowadzeniu...

Pierwsza dycha po płaskim. Trochę szutrów -  więcej asfaltu. Krajobraz niczym żywcem wzięty z Mickiewicza: łany zboża i kwiaty, a do tego góry, ptaki i Ren po prawej stronie (dalej jest już   Szwajcaria). Dobiegamy do Vaduz. Kontroluję prędkość na jednej z tablic ustawionych wzdłuż trasy. Jest szybko – 15km/h. Przebiegam przez główny plac miasta, wzmaga się doping. Po drodze jeszcze  betonowe schody do pokonania i kierujemy się w stronę zamku na pierwsze wzniesienie… Od razu bardzo długie.

Na punkcie kontroli prędkości.

Mijamy zamek i kończy się asfalt. Teraz już do końca (z małymi wyjątkami przez małe wioski) będziemy biec po miękkim podłożu. Za mną fantastyczna panorama Vaduz, a w tle Szwajcaria. Robi się coraz ciężej i coraz cieplej.

Zamek.

Wychodzi mój brak doświadczenia w bieganiu pod górę. Mijamy kolejne wsie. Dopingują nas mieszkańcy i spore grupki turystów. Do tego winnice, góralskie domki. Przede mną Austria i zaśnieżone szczyty Alp. Odległości między kolejnymi biegaczami robią się coraz większe – a widoki coraz piękniejsze. Samotność i do tego natura, natura, natura! Jedynie dźwięki wydobywające się z dzwonków zawieszonych na krowich szyjach informują mnie, że nie jestem tu sam.  Super, że trafiłem na idealną pogodę na turystyczne bieganie.

Potem będzie już tylko piękniej...

Widoki po horyzont! Jestem przed połówką. Łapie czas. Nie jest dzisiaj najważniejszy, ale jest dobrze. Wysokość już tysiąc trzysta metrów nad poziomem morza.  Dobiegam do Ziel. Tutaj jest meta półmaratonu z plusem. Ogłuszający doping! Ładuję akumulatory. Uzupełniam nerkę. Chwila wytchnienia. Potem zaczyna się mocny zbieg. Ciężko się to robi nie mając dobrej techniki:/ Mijam kolejne strumyki. Słońce nie źle daje. Na punktach co trzy – pięć kilometrów wyhamowuje do zera: woda, cola, izo plus do tego owoce i batony energetyczne. Na trzydziestym pierwszym zaczynam najcięższy podbieg na trasie. Serce czuję jak dochodzi do gardła. Cztery kilometry cały czas ostro pod górę! Korzystam z każdej możliwości i ląduję w wodopoju dla zwierząt – tzn. drewnianym korycie z krystalicznie czystą wodą! Trzydziesty piaty kilometr – osiągam najwyższy punkt na trasie: tysiąc siedemset siedemdziesiąt metrów nad poziom morza.  Pod nogami już śnieg… Nade mną słonce… Bajka! Przeżycia nie do opisania, a do zobaczenia… - za garść franków!

Blisko 1800m.n.p.m.

Wybija czwarta godzina biegu. To znaczy, że będzie to najdłuższy maraton od mojego debiutu. Ale nie ważne. Dla takich widoków… Chwilo trwaj! Ostatnie kilometry. Wysokość: to spada, to znowu gwałtownie wzrasta (ale przeważają juz zbiegi). Widać już kotlinę i Malbun (1600m.n.p.m.). Piękne położenie… W niecce i zabójcza zieleń dookoła…

Malbun.

Została jeszcze czwórka… Słychać z dołu spikera i widać finiszujących zawodników. Okrążamy zboczami kurort i na pohybel ostatnie dwa kilometry aż do mety -  już cały czas w dół… Tracę szybko wysokość. Oby tylko nie nabawić się dekompresji;) Przedostatni zakręt i jeszcze jeden – chyba się zmieszczę na zakręcie…  Zapowiada mnie spiker. Marcin Soułska – Poland! Meta! 4:29:14! Brawa, zdjęcia i zamiast medalu kamień od Swarovskiego… Do tego koszulka finishera  i masa jedzenia dla szybkiego odbudowania straconych kalorii. Na bogato!

Moje pięć minut:)

Biorę tradycyjnego krautwursta  i piwo i lody na deser i delektuje się chwilą… Czekam na dekorację. Spiker ogłasza czas zwycięzcy: 3:03… Trzy! Zero! Trzy! Na takiej trasie! Kosmos! Nie było po drodze wyciągów, bo bym nie uwierzył… Zostaję do końca  imprezy i wracam special busem do Vaduz. Kręcąc się po serpentynach wpadam na pomysł obiegnięcia całego państwa! W końcu to niecałe osiemdziesiąt kilometrów… Takie małe ultra… Może kiedyś…

Relax, take it easy...:).

Po przyjeździe zaglądam jeszcze do muzeum narciarstwa i sportów zimowych. Oglądam m.in. sprzęt na którym Hanni Wenzel zdobyła historyczny pierwszy złoty medal dla Liechtensteinu. Mijam teren Uniwersytetu  i bocznymi uliczkami kieruje się w stronę hostelu. Urzekają winnice prawie na każdej posesji, do tego najnowsze modele samochodów i czystość! Wszechogarniające dbanie o porządek i ład! Są w tym chyba najlepsi na świecie! Jeszcze tylko jeden moment, który zapada mi w pamięć: chłopak, dziewczyna i przejażdżka główną ulicą stolicy państwa zachodnioeuropejskiego wymytym i wypolerowanym  i pewnie wypachniałym ze skórzanym fotelem dziko czerwonym ciągnikiem…

Droga na Zamek.

Mam trochę dosyć tych pięknych widoków, ale jutro wyjeżdżam i postanawiam odpocząć w schronisku w takich okolicznościach przyrody:

Na terenie mojego schroniska.

Po śniadaniu oddaje klucz. Dostaję na recepcji trochę miejscowych słodyczy i ruszam w drogę powrotną. Po drodze jeszcze Zurich i jeden cel: wychodząc z dworca na miasto zrobić zdjęcie i minę niczym Duńczyk w Vabanku… (mam je!).

Zurich - Dworzec Główny.
Potem jeszcze do biura informacji turystycznej  i cały dzień na zwiedzanie miasta.
Limmat.

Starówka, mnóstwo fontann i kranów (z których można  pić wodę), wąskie uliczki wokół rzeki Limmat i na koniec odpoczynek nad jeziorem zurychskim.

W drodze na stare miasto.
Nie udaje mi się tylko dotrzeć na stadion lekkoatletyczny, gdzie w latach dziewięćdziesiątych była rozgrywana słynna Golden League…
Jezioro Zurychskie.

Wracam na domu i uświadamiam sobie, że byłem z Zurichu i nie widziałem żadnego banku… Klapa.