2:47:35

TAM GDZIE SKOPJE MNIE WIATR...
 

Czas najwyższy poprawić klubowy rekord Byledobieców w maratonie - taki cel przyświecał moim planom biegowym na wiosnę A.D.2013. Rekord z brodą, bo ustanowiony w 2009 roku - dłużej trwają już chyba tylko rekordy Michaela Johnsona na 400m i Kenenisy Bekele na 10km:) Pomyślałem, że warto byłoby się z nim zmierzyć tym bardziej, że co sezon - dwa pada rekord świata w męskim maratonie. Wynik do pobicia 2:39:29, a jeśli rekordowe osiągnięcie należy do Alexa, to nie ma lepszego miejsca na to, niż Macedonia (matecznik innego sławnego Aleksandra) i maraton w Skopje.

Pomnik Aleksandra Macedońskiego.

Jak zwykle przed zakupem przewodnika i szukaniem informacji w innych źródłach wziąłem kartkę papieru i zacząłem wypisywać to co kojarzy mi się z krajem do którego mam wkrótce jechać: oczywiście Matka Teresa (która po za Kalkutą i Skopje, czyli  jej miejscem urodzenia już zawsze będzie mi się kojarzyć z inną wielką postacią XX wieku - Księżną Dianą. Obie zmarły w odstępie tygodnia, a pogrzeb Lady D przyćmił odejście tej drugiej…). Ale z Macedonią kojarzy mi się również: Aleksander Macedoński, rzeka Wardar, trzęsienia ziemi, góry, a także kluby piłkarskie Wardar Skopje i Pobeda Prilep Vitaminka:), nazwiska z końcówkami -vski oraz „kocioł bałkański”, czyli zawiłe relacje między wymieszanymi na tym obszarze nacjami Macedończyków, Albańczyków, Serbów, Kosowian, Greków i Bułgarów. Po za tym sporo wiedziałem ogólnie o historii tego rejonu, głównie w książek Roberta Kaplana, który pisze świetne reportaże z tej części świata. Cztery miesiące treningów, organizacja wyjazdu, coraz mniejsze problemy z Achillesem, po drodze nieudana połówka w Warszawie i w końcu ostatnie sprawdzone 8 tygodni BPS-u. Na dwa weekendy przed jeszcze treningowo Kijów i zrzucanie ostatnich resztek balastu (w sumie od sylwestra tracę 14,3kg). Wychodzą ostatnie kluczowe treningi. Nogi są na tak, szukam tylko jeszcze potwierdzenia w głowie... i podejmuję decyzję na ile będę biegł. Dodatkowa nagroda za ciężkie treningi już czeka na mnie na Narodowym - koncert Paula MacCartneya! Let it be...

Obok pomnika najsławniejszej mieszkanki Skopje.

Wchodzę w ostatni tydzień przygotowań. W domu remont, a tu trzeba się regenerować. Gdzieś sauna, gdzieś lekkie wybieganie, gdzieś między kuchnią a pokojem solanka i dieta białkowa do tego. W środę ostatni trening na bieżni mechanicznej. A w piątek same węglowodany, duuuuużo wody, bilet do ręki i w drogę! Na Skopje! Przez Wiedeń, jak Sobieski - a co...! Mam nadzieję, że nikt mnie tylko nie SKOPJE...

Na lotnisku w Wiedniu.

Bez przeszkód dolatuję do Wiednia. Noc na lotnisku w Austrii upływa na lekturze Mistrza i Małgorzaty Bułhakowa. Opracowuję także ostatnie wskazówki zwiedzania. Rano w samolot. Lecę razem z Chrisem - Austriakiem, który jest menagerem sportowym i jego zawodnikami z Kenii. Przekonuje mnie, że mam szansę na pierwszą dziesiątkę, bo w elicie będzie pięciu Kenijczyków i na podobnym do mojego poziomie: Węgrzy, Macedończycy i elita kobiet.

Caroline, Elisha, Chris i Ja w hali odlotów na wiedeńskim lotnisku.

Lądujemy w Skopje. Chcę się zabrać z nimi do miasta, bo przyjeżdża po nich ktoś z biura maratonu. Niestety, auto jest za małe i muszę poszukać innego środka transportu. Taxi - 15Euro, no way! Autobusy są tanie, ale następny kurs za 1,5 godziny. Nie chcę mi się tyle czekać. Zagaduję spotkaną grupkę. Ok. Wsiadaj! To paczka ze Stanów z Wermont, którzy również przyjechali specjalnie na maraton, a w zasadzie jedna osoba - bo reszta to support. Wynajmują dziewięcioosobowego vana i mają wolne miejsce.

Z przodu kierownik auta i maratończyk, z lewej Hannah.

Gadamy o sobie i o jutrzejszym biegu. Wymieniamy się kontaktami. Po 20 minutach jesteśmy w samym centrum na Placu Macedonia - tuż przy biurze maratonu. Postanawiam najpierw jednak zalogować się w hostelu i zrobić zakupy w pobliskim markecie. W pokoju trzy osoby na maraton - super! Serb - biegnie na cztery godziny, Amerykanin - jutro jego debiut na królewskim dystansie (wygląda jak gorsza wersja Shaquille O'Neal-a) i Ja - majacy po raz czterdziesty drugi zmierzyć się z tym dystansem. Szybka kąpiel, makaron i po pakiet.

Plac Macedonia.

Biuro mieści się w piętrowym czerwonym autobusie, takim samym jakich wiele jeździ po Londynie i... Skopje. Biorę to jako dobrą monetę przed październikowym losowaniem do Londynu. Do trzech razy sztuka - może tym razem się uda... Obok ekipa organizuję strefę mety na jutrzejszy maraton, półmaraton i bieg na pięć kilometrów. Klika namiotów od sponsorów. Są słabo wyposażone, więc szybko przechodzę do biura. Odbieram pakiet. W środku koszulka XXL, tzn. wg metki wszystko jest ok - jak byk napisane że eska, czyli taką jak zamawiałem przy rejestracji. Pytam o mniejsze, ale iksesek nie mają:( Po za tym w pakiecie: gruby folder informacyjny, woda, jakieś ulotki po macedońsku i obfity talon do wykorzystania u Donalda. Spoglądam na swój numer. Czuję, że wytwarza się niepowtarzalna aura wokół mnie. Mam ciarki na rękach... A imię moje będzie jutro czterdzieści i cztery!

Jestem dokładnie w miejscu gdzie stał kiedyś dom Matki Teresy z Kalkuty.

Czas poznać miasto! Centrum. Pierwsze wrażenia: mnóstwo pomników na bardzo małej przestrzeni. Są wszędzie i są ogromne i puste w środku! Ale z daleka wyglądają, jakby były zrobione z najdroższych materiałów. Dominujący styl zabudowy: późny Gierek, ale narzuca mi się również porównanie do Bukaresztu Ceausescu. Chociaż nie, przesadziłem - jego nikt nie przebije, w końcu wykopał nawet rzekę przez środek miasta!

Pozostałości po wielki trzęsieniu ziemi z 1963 roku.

Należy pamiętać, ze duży wpływ na to jak obecnie wygląda znaczna część stolicy miało trzęsienie ziemi z 1963 roku i... Polacy, którzy wygrali konkurs na odbudowę miasta. Dosyć. Uciekam przez Kamienny Most (symbol miasta) na drugą stronę Wardaru do muzułmańskiej części Skopje.

Razem z Imamem w meczecie Murata Paszy.

Zatapiam się w wąskich uliczkach Carsiji. Stare miasto jest magiczne, cudowne, piękne. Bazary, kawiarenki, meczety, tawerny, czerwona dachówka, brukowane zakątki, egzotyczne zapachy. Pierwszy raz stykam się, aż w takim stopniu z kulturą muzułmańską. Jestem w swoim żywiole. Zwiedzam kolejne interesujące miejsca, m.in. wchodzę do meczetu Murata Paszy na zaproszenie Hodży, który oprowadza mnie po wnętrzach i próbuje na szybko wytłumaczyć sens ich wiary i podstawowe różnice, które dzielą ich od dwóch innych wielkich religii. Niestety, czas leci i musimy się pożegnać, gdyż za chwilę wejdzie na wieżę i zwoła wiernych na modlitwę. Otwieram Koran... i czekam na apel Imama. Znowu mam ciarki... Schodzą się pierwsi wierni i na dywanikach zaczynają modlitwę. Przyglądam się, ale wiem, że muszę i powinienem już wyjść. Super przeżycie!

Klimaty Starego Miasta.

Plądruje kolejne ciekawe zakątki, targowisko Bit Bazar, Twierdze Kale, meczety: Alidża Dżamija, Hjunkar Dżamija, Muustafa Paszy. Robi się późno i postanawiam przed powrotem odpocząć na urokliwym placu Kapan An. Zamawiam tawcze-grawcze, na deser kawałek baklawy i wracam przed dwudziestą drugą do hostelu. Po drodze mijam jeszcze tawerny pełne muzułmańskich kibiców oglądających derby Stambułu: Galatasaray - Fenerbahce. Jeszcze tylko ostatnia porcja makaronu i znowu łyk wody z butelki, z którą nie rozstaje się przez cały dzień. Sprawdzam pogodę na jutro i około północy zasypiam.

Stare Miasto.

Pobudka standardowo trzy godziny przed startem, prysznic, gofry z dżemem, woda, witaminy i kawałek czekolady. Jeszcze tylko stałe rytuały i ruszam w miasto w stroju biegowym na przedstartową sesję zdjęciową:) W nocy zmieniła się pogoda, padał deszcz i po sobotnim upale zrobiło się chłodniej i zaczął wiać mocny wiatr - czyli coś czego najbardziej nie lubię w bieganiu...

Kamienny most.
Pół godziny do startu. Już po rozgrzewce. Chowam się gdzieś w rogu i szukam koncentracji. Mam zakodowane. Ma być równo po 3:40. Co osiem kilometrów żel i co pół godziny tabletki na skurcze. I tak przez 2 godziny i 35 minut...
Koncentracja przed startem.

Naładowany energią wychodzę z cienia i udaje się na start. Zaczepia mnie Chris - życzy powodzenia, a po chwili jestem w środku jakiegoś zamieszania. Jesteś z Polski? Specjalnie na bieg? Nie żartuj... To "polski kontyngent" z KWOR-u. Przyjechali tutaj z Kosowa i będą biec w półmaratonie i na 5 kilometrów. W sumie ponad 40 osób. Proszę o wsparcie na trasie i doping.

Polski kontyngent.

Sporym zainteresowaniem wszystkich dookoła mnie cieszy się jakaś śliczna dziewczyna… Kamery, aparaty fotograficzne, mnóstwo gapiów… Okazuję się, że to taka macedońska Anja Rubik – sławna modelka, która będzie biegła na jakimś krótszym  dystansie i której zdjęcia z tego biegu będą na pierwszych stronach wszystkich jutrzejszych dzienników.

Katarina Ivanovska - macedońska Anja Rubik

Ustawiam się na starcie. Pierwsza linia. Moment dla fotoreporterów i ruszamy sprzed Bramy Triumfalnej (taki macedoński Łuk Triumfalny).

Wspólny start maratonu i półmaratonu.

Co ciekawe większość na starcie stanowią obcokrajowcy! Biegniemy w wąskiej zabudowie. Wychodzi równo po 3:40. Drugi i trzeci również. Wybiegamy z centrum szerokimi alejami. Wzmaga się wiatr i każdy następny kilometr mimo próby utrzymania tempa kosztuje mnie coraz więcej. Na dziesiątym kilometrze mam stratę 15 sekund na docelowe 2:34:59 na mecie. Od paru kilometrów staram się biec razem z Aleksandarem - Macedończykiem. Niestety silny wiatr sprawia, że co chwilę któryś z nas zostaje z tyłu. Zdecydowanie spada tempo i wiem, że na pewno nie dam rady dzisiaj przy takim wietrze zrobić tego co sobie założyłem. Na agrafce liczę osoby przede mną. Jestem tuż za pierwszą dziesiątką. A gdy zawracam, z przeciwnej strony głośny doping grupy polskich żołnierzy dodaje mi po raz kolejny sił. Po następnych kilometrach, które robię po 3:45-3:50 uciekam ostatecznie Aleksandarowi, który tego dnia zdobędzie tytuł wicemistrza Macedonii w maratonie. Na półmetku jestem już w pierwszej dziesiątce. Warunki się nie zmieniają. Nadal mocno wieje, a do tego przelotny deszcz - dobrze bo temperatura już powyżej dwudziestki. Zaczynamy drugą pętle. Zdecydowanie nie biegnę już na czas, a bardziej na miejsce. Dlatego kolejne kilometry wychodzą bardzo różnie. Od 3:40 do nawet 4:15... Doganiam kolejnych dwóch zawodników, a przed sobą widzę słabnącego jeszcze Kenijczyka. Nawet nie próbuje się do mnie podczepić - wiem, że kompletnie odcięło mu zasilanie... (zejdzie z trasy parę kilometrów dalej). Od półmetka nie korzystam z żeli i tabletek, które mam ze sobą. Jedynie woda na punktach. Przed trzydziestym kilometrem mija mnie oficjalny samochód maratonu i cały czas jest jakieś dziesięć metrów przede mną. O co chodzi? Odpowiedź przychodzi dość szybko z tyłu. To Caroline - zawodniczka Chrisa i druga Kenijka walczą o zwycięstwo. Postanawiam biec razem z nimi, ale One wyraźnie są z tego nie zadowolone i szarpią: dwieście metrów szybko - trzysta metrów wolno. Dwieście szybko - trzysta wolno... Masakra. Ledwo żyję! Wpadam na genialny pomysł. Zrobię dokładnie to samo, tylko, że wcześniej niż One. Odchodzę na dziesięć-dwadzieścia metrów i zwalniam. Doganiają mnie, ale gdy próbują wyjść przede mnie - powtarzam manewr i tak przez kolejne minuty... Na dwa kilometry przed metą mam już kilkudziesięciometrową przewagę nad Kenijkami, ale nie mam siły na to żeby trzymać tempo i dochodzi mnie Caroline. Ustawiam się za Nią, próbuję odpocząć i zebrać siły na końcówkę...

Za chwilę decydujący atak - Caroline już nie odpowie. W tle punkt odżywczy na 40 kilometrze.

Przechodzę do przodu i na ostrej nawrotce do centrum zaczynam próbę szybszego biegu... Caroline w ogóle nie odpowiada i w parę chwil zupełnie jej uciekam. Jeszcze tylko małe problemy z samochodem organizatorów, który się kompletnie pogubił i czekając na Kenijkę po prostu stanął na linii mojego biegu. Ostatnie pół kilometra to długa prosta aż do mety. Znowu pod wiatr... Co chwilę się oglądam. Jeszcze tylko trzysta metrów... dwieście... Przebiegam pod Łukiem Triumfalnym. Po prawej stronie głośny doping Polaków z KWOR-u. To będzie mój najwolniejszy kilometr maratonu. Zrobię go w 4:21... Wystarczy żeby się obronić i zająć 6 miejsce w generalce! Miejsce najlepsze w "karierze" - brał bym je w ciemno przed biegiem. Przede mną tylko trzech Kenijczyków i dwóch Węgrów. Za mną medaliści Mistrzostw Macedonii w Maratonie - osoby, które za trzy lata pewnie pojadą na Igrzyska Olimpijskie do Rio de Janeiro... Czas 2:47:36. Trzeci w życiu i najlepszy z dotychczasowych po za granicami Polski, ale grubo poniżej oczekiwań... Dlatego nie otwieram szampana, którego przywiozłem z Polski i którego miałem w depozycie przy mecie maratonu... Otworzę go w sierpniu...

Finisz. W tle Brama Triumfalna.

Puszczają emocje... Medal i gratulacje kolejno od: Chrisa, który wyczekuję swojej zawodniczki, Dyrektor Maratonu - która informuję mnie również o nagrodzie jaką zdobyłem, ekipy z polskiego kontyngentu z Kosowa i Hannah, która z przyjaciółmi wypatruje swojego maratończyka. Spędzam dużo czasu w strefie mety.

Moje pięć minut.

Obserwuję wpadających kolejno zawodników i uzupełniam kalorie. Potem idę na oficjalną dekorację zwycięzców i następnie pod pomnik Aleksandra Macedońskiego. W tle bałkańska muzyka i mnóstwo bezdomnych dzieci (uchodźców z Kosowa), które zrezygnowały z plądrowania tego dnia śmietników i polują na pobiegowe pakiety biegaczy. Są jak muchy! Oddaję swoje owoce i wracam do hostelu.

Plac Macedonia.

Długi gorący prysznic, potem burek z mikrofali, gorąca czekolada i na zakupy. Kupuję parę czerwonych win, z których słynie Macedonia i piwo. W drodze powrotnej jeszcze MacDonald, gdzie miałem kupony do wykorzystania. Zostawiam w hostelu zakupy i postanawiam ostatni wieczór spędzić w okolicach Kamiennego Mostu i starej dzielnicy Carkija.

Dzieci wojny.

Wracając na ostatnią noc do hotelu przeglądam poniedziałkową prasę. Jestem zaskoczony, że wszystkie największe krajowe tytuły są już dostępne od teraz. Odnajduję się w dwóch głównych dziennikach i oczywiście kupuję je na pamiątkę. Będą leżeć obok Timesa, The Sun i innych...:) Jeszcze tylko szybki przepak, trochę dzielenia się wrażeniami z pobytu i z maratonu z innymi turystami z hostelu i spać.

W tle kopuły Łaźni Daut Paszy.

Na lotnisku jestem na trzy godziny przed odlotem. Poznaję Marco z Włoch, który również biegł w maratonie. Zaprasza mnie na burek z jogurtem. Okazuje się, że był to jego setny maraton w życiu! Biegł maraton między innymi w ubiegłym roku w Warszawie - tak jak ja i do tego ma takie samo marzenie: chce przebiec maratony we wszystkich stolicach europejskich państw... Dostaje parę ważnych wskazówek, z czego za jedną jestem szczególnie wdzięczny:) Ale o tym nie teraz... Umawiamy się na wspólny bieg jeszcze w tym roku w którejś ze stolic. I musimy się pożegnać, bo jego samolot odlatuje pół godziny przed moim.

Razem z Marco na lotnisku im. Aleksandra Wielkiego.

Do Wiednia lecę w biegowym towarzystwie:)

Obok mnie pierwszoplanowe gwiazdy skopijskiego maratonu.

W domu jestem późnym wieczorem. Dostaję trochę gratulacji za miejsce i wynik. Biorę do ręki medal - w końcu czas go obejrzeć... I zasypiam.

P.S. Po biegu inaczej odczytuję swój numer startowy. Ale ja zawsze słabo wypadałem na polskim w analizie…